Głęboczek
Spływ Drawą rozpoczęliśmy
od miejscowości Głęboczek niedaleko Czaplinka. Aby uniknąć przenoski rozbiliśmy
obóz za młynem nad jeziorem Krosino po prawej stronie rzeki. Dojeżdżaliśmy do
Głęboczka w dwóch grupach. Grupa pierwsza, czyli: Ania Klasyczna, Monika,
Paweł, Biały Misiak i Iskra – Lublinem, byli dość wcześnie na miejscu –
większość z nich była wówczas studentami. Grupa druga: Gosia, Szuja i Cypis
wraz z Mańkami (o których mowa będzie później) fiatem Palio. Szuję zgarnęliśmy
po drodze z Czaplinka, do którego dotarł pociągiem ze Szczecina. Naczekał się
na nas, nadenerwował i w końcu nawalił browcem na czaplińskim rynku. Ponieważ
podróż trwała trochę dłużej niż zakładaliśmy Szujka z nudów opróżniał kolejne
butelki przywiezionego ze sobą złocistego napoju. W Głęboczku wylądowaliśmy
około 22.00. Ognisko płonęło już wesoło, a gawiedź raczyła się piwem i kiełbaskami.
Na nasz widok wrzasnęli radośnie, a najgłośniej zaryczał jak zwykle gawędziarz
Biały. Dołączyliśmy do zabawy. Nakarmiliśmy Mańków, którzy musieli chwilę potem
udać się w dalszą podróż – jechali aż do Starego Pola do Elbląga. Mańki mieli
do nas dołączyć na parę dni z rowerami pod koniec spływu, zatem wyznaczyliśmy
punkt zborny i datę spotkania. Po ich wyjeździe długo jeszcze siedzieliśmy przy
ognisku.
Głęboczek-ujście rzeczki Kokny
Rano rozbawił wszystkich
Biały, który zaprezentował się w swoim nowym szałowym ciuchu do spania – jak on
to nazywał „ribano”. Owe ribano to były klasyczne jednoczęściowe śpiochy dla
dorosłych pozbawione jedynie skarpet i klapki na dupie, która spełnia wiadome
cele. Zjedliśmy szybkie śniadanie i rozłożyliśmy pozostałe kajaki. Cwaniaczki,
które przyjechały wcześniej zrobiły to poprzedniego dnia. Niektóre cwaniaczki
spośród powyższych niestety spaprały sprawę i musieliśmy ich kajak składać od
początku. Pakowanie i na wodę. Dzień niestety był pochmurny, ale widać było
przejaśnienia. Z daleka słyszeliśmy huk wystrzałów, trochę nas to przeraziło
gdyż właśnie tego dnia rzeka przepływała w pobliżu poligonu i stanowisk
ogniowych dla czołgów. Ale cóż było robić. Misiak wypłynął jako pierwszy i
spotkaliśmy się u ujścia Drawy z jeziora Krosino. Etap od jeziora do ujścia
rzeki Kokny jest dość prosty. Zaraz po opuszczeniu jeziora płynęliśmy krótko
przez las. Drawa w tym miejscu była wąska. W pewnym momencie wpłynęliśmy w
odcinek zarośnięty trzcinami. Wówczas natknęliśmy się na sztuczną przegrodę w
poprzek rzeki. Woda płynęła normalnie, ale kajak trzeba byłoby przenosić. Po
prawej stronie zauważyliśmy ledwie widoczną odnogę. Misiak po przepłynięciu nią
kilku metrów w pierwszej chwili stwierdził, że jest ślepa, dopiero po
wnikliwszym dochodzeniu okazało się, że to właśnie tam skręca Drawa. Dalszy
odcinek płynęliśmy wśród cudownych gęstych trzcin, w których było miejsce ledwo
na jeden kajak.
Zatrzymaliśmy się w
Złocieńcu na zakupy. Tu też czekała nas dość uciążliwa przenoska, 150 metrów
przez ruchliwą jezdnię w dodatku w tłumie miejscowych dzieci i gapiów. Rzeka w
Złocieńcu niczym nie odbiega od rzek w innych miasteczkach. W wodzie pływa
wszystko: telewizor, opony, lodówka i mnóstwo śmieci. Na koniec tor wodny
przeciął przepływający szczur, co spowodowało deklarację naszych pań, że one do
tej wody nie wejdą! Za Złocieńcem rzeka płynie meandrując przez łąki. Pole
biwakowe znajduje się po prawej stronie jakieś 100 metrów za ujściem Kokny i
jest płatne. Wieczorkiem rozkręciliśmy ognisko i śpiewanie, ale ekipa
obcokrajowców – chyba Niemców ostudziła nasze zapały prosząc o ciszę. Rano następnego dnia pojawił się gość w
orzeszku na WSK i zainkasował opłatę za biwakowanie. Na tymże biwaku
spotkaliśmy również Leszka, który spływał po Drawie pontonem.
Można śmiało powiedzieć, że
ten odcinek był najtrudniejszy na całej Drawie. Rzeka płynie bardzo szybko, ale
nie to jest przeszkodą, tor wodny porasta „wietnamka” w wielu miejscach
całkowicie grodząc rzekę. Bystry nurt niejednokrotnie wciskał nas pod gałęzie,
co groziło wywrotką. Czego natomiast ująć nie można to adrenaliny towarzyszącej
spływaniu tym odcinkiem. Właściwie do Drawska Pomorskiego trzeba być w ciągłej
gotowości do walk niesfornym nurtem. W Drawsku zrobiliśmy zakupy, Biały nawet
zdążył poderwać sklepikarkę – umówił się z nią na następny spływ J. Drawa w Drawsku robi tzw. eskę i płynie przez
chwilę terenem miejskim. Pamiętam jak mijaliśmy jakieś działki i Pałacyk.
Chwilę potem nurt przyspieszył i zaczęła się jazda od początku, – choć było
jest mniej „wietnamki”. Rozdzieliliśmy się nieco. Za mostem kolejowym, jest
most drogowy. Przepłynięcie pod nim wymaga uwagi albowiem jest tam próg i
tworzy się taka mała kaskadka. W pierwszej chwili myślałem, że jest to miejsce
nie do przepłynięcia – szczególnie dla składaka. Zaryzykowaliśmy – szczególnie,
że przenoska w tamtym miejscu byłaby bardzo, bardzo trudna. Na szczęście udało
się przepłynąć bez strat. Zmęczeni tym odcinkiem postanowiliśmy urządzić nocleg
na miłym biwaku po prawej stronie rzeki na łuku sporego skrętu rzeki okolicach
Mielenka.
Paweł i Biały, a także Ania i Iskra mieli mokre rzeczy, więc
skorzystali w płotu, który przebiegał obok biwaku żeby je wysuszyć. Wówczas
skojarzyło nam się to z rynkiem i ludźmi handlującymi ciuchami – wyglądało
dokładnie tak jakby rzeczy rozwieszone na płocie były przygotowane do
sprzedaży. Ten dzień zakończyliśmy dość szybko – rzeka zmęczyła nas porządnie.
Tego dnia odłączył się od nas Misiak stając się samotnym białym żaglem. Ale wieczorem
przybył nam nowy niespodziewany kompan – Leszek pontoniarz, który postanowił
zabiwakować z nami.
Mielenko– biwak w okolicy Jakubowa (niedaleko jez. Wierzchniego)
Dzień wstał bardzo
słoneczny. Rzeka do jez. Lubie sprawia jeszcze trochę niespodzianek
(wietnamka), ale było już jej niewiele. Drawa na tym odcinku głównie płynie
łąkami, wśród urokliwych kęp drzew i jest trochę mniej bystra. Wypłynęliśmy na
jezioro i urządziliśmy mały popas piwny. Po drodze zawinęliśmy po zakupy do
Gudowa. Tam też byliśmy umówieni z właścicielem żuka i przyczepki do
przewożenia kajaków albowiem rada spływu ustaliła, że nie będziemy płynąć przez
odcinek Drawy leżący na terenie poligonu drawskiego. Co prawda podobno można
tamtędy przepływać, bo jak są manewry to na moście stoi strażnik i nie puszcza,
ale – tu przytoczę argument, który przeważył decyzję – jak strażnik pójdzie na
stronę, a my akurat przemkniemy i wpadniemy w sam środek ostrzału artylerii –
to co? Dzwoniliśmy również do komendy poligonu z prośbą o oficjalną zgodę na
przepłynięcie, ale niestety – odmówiono nam.
Zrobiliśmy zakupy, umówiliśmy się z właścicielem i w drogę.
Jezioro Lubie jest bardzo duże, przy silnym wietrze może powstawać na nim spora
fala – my jednak bez najmniejszych problemów dotarliśmy do ujścia Drawy
naprzeciwko wioski Lubieszewo. Z Lubia wpłynęliśmy na mały przesmyk, potem na
małe leśno-łakowe jeziorko i dalej rzeką w las. Po około 400 metrach
dopłynęliśmy do mostu z uroczym napisem głoszącym o grożącej nam śmierci
albowiem właśnie wpłynęliśmy na teren poligonu. Nie był to, co prawda odcinek
zamknięty, ale zawsze to poligon, może zdarzyć się łódź podwodna albo
lotniskowiec. Dalej Drawa płynie przez gęsty, piękny las, po drodze mijaliśmy
zwalone do wody drzewa, które można było ominąć, po kilku udało nam się
prześliznąć. Miejscami rzeka robiła się bardzo płytka i w tych miejsca
występowały bystra – z tego, co pamiętam były 3 takie miejsca. Po około 3
kilometrach od jez. Lubie znaleźliśmy na lewym brzegu na lekkiej skarpie
wyśmienity biwak z idealnym miejscem do kąpieli. Po rozłożeniu obozu, już
właściwie w zachodzącym słońcu urządziliśmy sobie ogólno spływową kąpiel –
wszyscy siedzieli w wodzie nikt nie miał prawa być na lądzie. Po kąpieli
jedzonko, dłuuuuugieeee ognisko i lulu.
Biwak w okolicy Jakubowa (niedaleko jez. Wierzchniego) – przewózka i jez. Mąkowskie
Dzień następny niewiele,
jeśli chodzi o pogodę różnił się od poprzedniego - czyli słońce i upał.
Rzeka początkowo płynie przez las potem zaczynają się tereny
bagienno leśne, aby na końcu tuż przed jeziorem Wlk. Dębno wpłynąć w pas
wysokich trzcin. Płynęliśmy leniwie popijając schłodzone przez noc piwo,
kobiety chłeptały przebój tegoż spływu, – czyli cooler’a. Na jeziorze – jak
tradycja nakazuje połączyliśmy kajaki i gawędziliśmy wesoło wystawiają torsy i
buźki do słońca. Mieliśmy dużo czasu, ponieważ godzina, na którą umówiliśmy się
z naszym przewodnikiem jeszcze była odległa. Z togo, co pamiętam naprzeciwko
ujścia Drawy do Jeziora znajduje się całkiem miłe pole biwakowe. Na tymże polu
nocował nasz samotny biały żagiel Misiak.
Leniwie przemierzyliśmy jez. Małe Dębno i dobiliśmy do mostu
na drodze Kalisz Pomorski - Drawsko Pomorskie, gdzie rozpoczyna się odcinek
zamknięty, czyli czynny poligon. Przy tymże moście byliśmy umówieni z naszym przewodnikiem.
Niektórzy, co bardziej ambitni pokonali część tej drogi wpław – udowadniając,
że „jak to – my nie potrafimy”? Pamiętając jednak, że „odwaga to nie brawura”.
Przy
moście urządziliśmy sobie kąpiel oraz sesję zdjęciową ze znakiem
ostrzegającym
przed wkraczaniem na teren poligonu. Misiak zrezygnował z samotnego płynięcia
przez poligon i spotkaliśmy się przy tej przewózce. Nasz przewoźnik pojawił się
punktualnie i po chwili turlaliśmy się żukiem do mostu na Drawie w Prostyni za
odcinkiem zamkniętym. Zahaczyliśmy po drodze o sklep, aby uzupełnić zapasy
złocistego napoju i coolera i po kilku dłuższych chwilach wodowaliśmy przy
moście. Tuż przy moście znajdowała się również jakaś miejscowa jadłodajnia –
zapiekanki, fryty itp., z której rzecz jasna ochoczo skorzystaliśmy. Jeszcze
tylko wspólne zdjęcie i na wodę albowiem czekała nas nie lada niespodzianka –
postanowiliśmy wpłynąć na jez. Mąkowarskie - Mąkowarką. Za mostem w Prostyni
Drawa płynie leniwie wśród trzcin.
Odnalezienie Mąkowarki okazało się być
bardzo trudne, ale możliwe. Po kilkunastominutowych poszukiwaniach i wzajemnych
nawoływaniach cały spływ ruszył mozolnie pod prąd Mąkowarki, konsekwentnie
przebijając się przez trzciny. Po kilku minutach trzcinowisko kończy się i
rozpoczyna las. Mąkowarka jest dość płytka i wąska, ale kajaki płynęły
swobodnie. PO kilkunastu metrach musieliśmy przebija c się pod zwalonym mostem
w lesie – na szczęście most okazał się łaskawy dla kajakarzy i zawalając się
zostawił miejsce na kajak z załogą.
Wypłynęliśmy na jezioro Mąkowarskie i
naszym oczom ukazał się las i przepiękne jezioro. Tafla wody była niewzruszona
a cisza aż bolała. Wszyscy nieomalże jak jeden mąż jęknęliśmy z zachwytu. Potem
było już troszkę gorzej, bo na wschodnim brzegu jeziora jest ośrodek wczasowy,
którego hałas zburzą naszą harmonię. Dzień chylił się do kresu i musieliśmy
znaleźć miejsce na biwak. Brzegi jeziora były jednak mało dostępne i
nieprzyjazne. Opłynęliśmy całe jezioro – zajrzeliśmy nawet do owego ośrodka,
ale hałas zdecydowanie nas odstraszył. W końcu w 1/3 długości jeziora
znaleźliśmy sympatyczny cypel, na którym postanowiliśmy się rozbić. Prace przy
rozbijaniu obozy były już zaawansowane, gdy nagle jedna z dziewcząt zauważyła
szerszenia wielkości małego wróbla J , który przysiadł na moment na tropiku namiotu. No,
ale co tam jeden szerszeń, saperką gada i pozamiatane. Huk był porządny.
Wydawało się, że sytuacja jest opanowana gdyby nie to, że nagle pojawił się
następny i następny i kolejny jeszcze. I tak wesolutko zaczęły krążyć sobie
między namiotami. Reakcja była natychmiastowa – odwrót!! To było najszybsze i
najmniej dokładne pakowanie w historii spływów „Czubka”. 3 minuty i wszyscy
byli na wodzi siedząc na namiotach i workach z rzeczami. Nic innego nam nie
pozostało jak skorzystać jednak z hałaśliwego ośrodka. Jakieś 350 machnięć
wiosłem i lądowaliśmy przy pomoście. Krótki rekonesans i rozbijaliśmy się na
dość miłej polance – niestety prawie bez drzew.
Po kolacji okazało się młodzież bawiąca
w ośrodku skręciła ognisko. Nie czekając przysiedliśmy się z naszymi gitarami i
rozpoczął się tradycyjny festyn. Misiak obchodził akurat 1000 km na wodzie,
więc szampan krążył wokół wesoło palącego się ognia. A my z Szują wycinaliśmy
nasze najlepsze kawałki w celu naturalnie olśnienia młodzieży J. Biały wcielił się w rolę naszego menedżera i
opowiadał młodzieży historię mojej gitary, jak to pijąc w Węgorzewie z
Borysewiczem (Lady Pank) ów podarował mi ją – itd. Ubaw był po pachy. Młodzież
okazała się być również wielbicielami Edyty Bartosiewicz, której to dużo
piosenek opracował Szuja, zatem na pytanie „czy umiemy zagrać Edytę” Biały znów
wcielił się w rolę managera i tylko zapytał, „a z której płyty, bo Shuya zna
wszystko” i zasunął młodzieży kilka tytułów.
Festyn jak zwykle trwał długo – dla
Białego zakończył się na pomoście i w trzcinach. Nie wszedł mu chyba ciepły
szampan, który tak g rozkręcił, jednak Biały twierdzi, że coś było nie tak z
ketchupem... Inni jeszcze długo oglądali rozgwieżdżone niebo.
Jez. Mąkowskie – Jez. Adamowo.
Rano z namiotów wygonił
nas upał. Na polance niestety nie rosło za dużo drzew, także na śniadanie
przenieśliśmy się kawałek za obóz w jedyny dostępny dla nas cień.
Tego dnia musieliśmy dotrzeć do Drawna przed zamknięciem biura
Drawieńskiego Parku Narodowego, aby wykupić bilety wstępu. Drawa w dolnym biegu
przepływa przez ów Parki i bilety są obowiązkowe. Nie zwlekając rzuciliśmy się
na wodę.
Szybko przepłynęliśmy jezioro i chwilę potem wpłynęliśmy na
Mąkowarkę. Jeszcze tylko las, most, las, trzcinowisko i wpłynęliśmy na Drawę.
Do Rościna Drawa płynie dość szeroko wśród trzcin. Potem jest krótki leśny
odcinek, – w którym złapał nas jedyny na tym spływie krótki acz intensywny
deszcz. Czekając pod drzewami aż przejdzie zrobiliśmy sobie drugie śniadanko.
Po kilku chwilach przejaśniło się nieco i ruszyliśmy dalej. Im bliżej Drawna
tym rzeka staje się szersza i lasy ustępują łakom i trzcinom. Tuż przed
wpłynięciem na jez. Grażyna jest most a po jego lewej stronie pole biwakowe. Przepływając
obok tego pola byliśmy świadkami jak dorosły łabędź w obronie swoich młodych
rzucił się na psa. Piesek marki jamnik stojąc na brzegu okrutnie począł
obszczekiwać przepływające tuż obok stadko łabędzi. Mama albo tata łabędź
podpłynął do jamnika i zdzielił go skrzydłem z taką mocą, że myślałem, że
ukatrupił biednego jamnika. Ale jamnik to twarde zwierze, nie padł trupem, a
jedynie ze strasznym skowytem ruszył pędem w kierunku biwaku.
Wpłynęliśmy na jezioro Grażyna. Musieliśmy zatrzymać się w
Drawie, aby zakupić bilety wstępu do Drawieńskiego Parku Narodowego. Jest to
obowiązkowa opłata dla wszystkich, którzy chcą dalej płynąć Drawą i nie chcą
narażać się na zapłacenie mandatu. Pamiętam, że musieliśmy określić ile dni
chcemy pozostać w parku.
W Drawinie zatrzymaliśmy się na dłuższy czas, niektórzy
poszli zadzwonić, inni do pobliskiej knajpki na piwo. Chwilę padał jeszcze
przelotny deszcz. Tego dnia postanowiliśmy nie wpływać do Parku. Biwak
znaleźliśmy na końcu jez. Adamowo po prawej stronie. Pod wieczór wyszło słońce,
przynosząc nadzieję na poprawę pogody. Pamiętam, że tamtego wieczoru nie
rozpalaliśmy ogniska – wszyscy jakoś szybko padli po obiado-kolacji. Jednak ten
dzień nie chciał się tak banalnie zakończyć. Kiedy umilkły rozmowy w namiotach
poderwał nas Paweł ogłaszając najazd miejscowych. Bardzo cicho męska część
spływu wyskoczyła z namiotów i zajęła dogodne miejsca obserwacyjne. Okazało
się, że nieopodal naszego biwaku – w krzakach zaparkowało auto i wysiadły z
niego 4 osoby. Obawiając się o sprzęt postanowiliśmy poczekać trochę i
sprawdzić czy owe osoby mają złe zamiary wobec naszego mienia. Siedzieliśmy
cicho i wsłuchiwaliśmy się w najmniejszy szelest. Po około 40 minuta osoby
wróciły do samochodu i odjechały – doszliśmy do optymistycznego wniosku, że to
były pewnie dwie parki, które przy świetle księżyca przyjechały na nocną
przygodę nad jeziorem. Wróciliśmy do namiotów i uderzyliśmy w kimono, ale mimo
wszystko czujność do rana była postawiona na baczność.
Jez. Adamowo – Bogdanka.
Kolejny dzień nie
przywitał nas ostrym słońcem, choć było ciepło. Przypomnieliśmy sobie z Pawłem,
że kupiliśmy kolorowe lakiery do włosów żeby jeden pofarbować się na „tęczowo”.
I tak jak Pawłowi, który jest blondynem wyszła na głowie piękna zieleń tak
czerwony na moich czarnych włosach prawie nie był widoczny.
Wypłynęliśmy wcześnie
jak na naszą gromadkę. Z opisu wynikało, że przed nami jest dość trudny odcinek
o bystrym prądzie i wielu przeszkodach w postaci przewróconych drzew. Jako, że
jest to Park Narodowy nikt tej zwałki nie toruje – i bardzo dobrze, bo dodaje
ona uroku Drawie. Rzeka płynie można powiedzie w wąwozie i dość stromych
ścianach. Trudno znaleźć dogodne miejsce na biwak – z resztą jest to zabronione
– biwakować można tylko w wyznaczonych miejscach. Według mnie to jeden z
najładniejszych odcinków rzeki, jakim kiedykolwiek płynąłem.
Tym razem trzymaliśmy się razem ze względu na duże
prawdopodobieństwo przenosek. I tak też było. Jedna zwałka wymagała
karkołomnych manewrów z kajakami, przepuszczania ich i łapania po drugiej
stronie, przerzucania przez drzewa itp. Druga, na którą się natknęliśmy zmusiła
nas do przeniesienia kajaków.
W okolicach Drawnika trzeba bardzo uważać – szczególnie
składaki, – bowiem w wodzie są wbite pale chyba po starym moście – jest ich
dość dużo a nurt do tego jest bardzo bystry i spycha bardzo mocno w kierunku
innych pali wbitych kilkanaście metrów dalej. Trzeba zachować szczególną
ostrożność. Nasz składak przepłynął dość gładko, – choć zahaczyliśmy dwukrotnie
o pale, gorzej wylądował kajak Iskrów, który utknął na owych palach w dość
nieciekawym miejscu – daleko do brzegu i głęboko. Iskry jednak łatwo się nie
poddali i po krótkiej kłótni i uzgodnieniu, która ręka jest prawa a która lewa
zepchnęli kajak z pali.
Minęliśmy Branimie i przeciskaliśmy się między większymi i
mniejszymi zwałkami w kierunku Bogdanki gdzie mieliśmy zaplanowany nocleg i
dzień wolny. Tuż przed Bogdanką Biały z Pawłem wpadli na niepozorne drzewo
ledwo wystające z wody - po krótkiej szamotaninie udało im się popłynąć dalej.
Chwilę potem na ten sam pień wpadła Monika i Szuja. Pamiętam jak oboje wyzwali
siebie wzajemnie zwalając winę jedno na drugie za ten niefortunny manewr. Było
to o tyle śmieszne, że Biały i Paweł ostrzegali dość głośno przed tą przeszkodą.
Bogdanka okazał się być zwalona towarzystwem spływowym, –
ale jest to dość duży biwak położony na skrzyżowaniu Drawy i Korytnicy, więc
bez przeszkód znaleźliśmy miejsce dla naszej gromadki. Co więcej, mieliśmy
nawet do dyspozycji stół z ławami. Śmiało mogę powiedzieć, że jest jedno z
ładniejszych miejsc biwakowych, na jakich spałem. W Bogdance również
zaplanowaliśmy dzień przerwy.
Wieczorem dobił do nas Leszek pontoniarz i po wspólnym
obaleniu taniego wina malinowego, którego Leszek był podówczas smakoszem,
wspólnie udaliśmy się na festyn do pobliskiego Zatomia. Ku naszej uciesze
okazało się, że w Zatomiu jest sympatyczny bar! z jeszcze bardziej sympatycznym
właścicielem. Zasiedliśmy przy stoliku na zewnątrz i przy browarze
rozpoczęliśmy integrację z Leszkiem, który okazał się być szalenie otwartym
człowiekiem czującym nasz klimat. Wieczór płynął, browar też, a nam jakoś nie
chciało się wracać do obozu. W którymś momencie – nie pamiętam jak to się stało
– przy naszym stoliku znalazło się kilkuletnie dziecko siostry właściciela,
które to zabawialiśmy gromadnie, robiąc sobie na końcu zbiorowe zdjęcie z
dzieciakiem.
Ktoś dał hasło do odwrotu, powoli podnieśliśmy z żalem zady
i ruszyliśmy do obozu. Jak się po kilku minutach okazało nie wszyscy przyjęli odpowiedni
kierunek. Leszek, Paweł i jeszcze ktoś, zostali w barze i jak się potem okazało
rozkręcili niezłe tańce i pląsy. Leszek podobno wygrał nawet jakąś koszulkę J. Natomiast nasza lekko zataczająca się ekipa
ruszyła raźno do obozu. Przed nami były 2 kilometry asfaltem, a
potem................ ciemny las. Nikt nie przewidział, że jak będziemy wracać
będzie już ciemno i nie mieliśmy latarki. Asfalt pokonaliśmy w dobrym tempie,
ale ponieważ na drogę asfaltową trafiliśmy przypadkiem, idąc z obozu na skróty
przez las, teraz przejście skrótem okazało się bardzo karkołomne. Część skrótu
prowadziła brzegiem dość sporego urwiska, w dole którego płynęła wartko rzeka.
Prawie na czworakach, haszczując okrutnie, cudem udało nam się trafić do obozu.
Grupa taneczna, która dołączyła do nas po kilku godzinach miała mniej szczęścia
– biedactwa zabłądzili i zawędrowali do jakiegoś ogniska, przy którym bawiła
się upalona w 3 dupy trawką młodzież o podejrzanych zainteresowaniach krążących
między muzyką heavy metal, a klimatami sekciarskimi. Koniec końców odnaleźli w
końcu właściwą ścieżkę i dołączyli do nas. A my w tym czasie bynajmniej nie
próżnowaliśmy i po wypiciu kolejnego oceanu piwa zabawialiśmy towarzystwo przy
wesoło jarzącym się ognisku. Tego wieczoru poznaliśmy wszystkich obozowiczów
Bogdanki. Śpiewaliśmy wspólnie chyba do 3 nad ranem. Pamiętam jeszcze, że
któryś z niesfornych uczestników zabawy wracając do namiotu darł mordę na cały
obóz rozochocony pieśniami przy ognisku. Jeden naszych panów dał mu stanowczy
odpór i poprosił kulturalnie, aby ów „zamknął dupę, bo już czas spać’.
Bogdanka – dzień wolny.
Tak, na ten dzień
czekali wszyscy – nie trzeba rano wstawać, nie trzeba zwijać namiotu, nie
trzeba pakować kajaka, nie trzeba wiosłować, krótko mówiąc: nic nie trzeba
rozbić. Ale jak nic nie trzeba robić to, co począć z tak pięknie rozpoczętym
dniem ? - każdy od rana zadawał sobie to pytanie. Niektórzy spali dłużej,
dziewczęta udały się do sklepu po świeże bułki, inni już od rana brzdąkali na
gitarze, a pozostali bawili się z miejscowym kotem. Jednym słowem – sielaneczka
Panie.
Choć żeby nie było tak do końca leniwie muszę przyznać, że
trochę również zajęliśmy się sprzętem, podkleiliśmy łatki, nadmuchaliśmy burty
i wypiliśmy rzecz jasna, po zimnym po nocy piwie. I tak dzień minął – odbyliśmy
spacer po okolicy, spadł przelotny deszcz, zaopatrzenie poszło do sklepu po
tanie wina i inne alkohole. Wieczoru dobrze nie pamiętam – kojarzę tylko
ognisko i nic poza tym.
Tu
dopisek Shui: to drugie ognisko to był dopiero festyn, dnia wolnego nabraliśmy
sił i ze zdwojoną energią przystąpiliśmy do ogniska. Tego wieczoru przyłączyła
się do nas młodzież ozaowo-ministrancka (jak się później okazało). Na ognisku
jednak przeważał repertuar wesoły, m.in. Zakopane (W Zakopanem mieście równem,
zabił baca bacę gównem...”. Gdy wracaliśmy spać nad ranem ktoś z namiotu
krzyknął: „CISZA TAM! WIECIE KTÓRA GODZINA?! ZA PIĘTNAŚCIE CZWARTA!!!”. A na to
jeden małolat: „No właśnie, jeszcze piętnaście minut!”. Następnego dnia
młodzież przychodziła do nas po teksty niektórych piosenek, a gdy mijaliśmy ich
na rzece, gdy ci byli już na kolejnym biwaku, zaśpiewali nam kilka zwrotek
Zakopanego. Jakoś tak miło mi się zrobiło...
Bogdanka – Pstrąg.
Do końca spływu zostało
tylko 2 dni, trudno nam w to było uwierzyć. Na wodę ruszyliśmy dość późno –
musieliśmy zrobić jeszcze zakupy przed wyjazdem – tego dnia czekał na nas
odcinek 16 km a wieczorem mieli dołączyć Mańki na rowerach. Ten odcinek rzeki
jest nieco łatwiejszy od poprzedniego
jednak przeszkody się zdarzają – niejednokrotnie przeciskaliśmy się pod
zwalonymi drzewami. Prąd pozostaje miejscami bystry. Drawa płynie w pięknym
lesie z daleko od wszelkiej cywilizacji, a przez to od jej hałasu. Ten dzień
pamiętam jako trochę baśniowy – ciągle w dużym, starym lesie, sami.
W końcu dopłynęliśmy do biwaku w „Pstrągu”. Biwak jest
położony bardzo wysoko – trzeba wnosić kajaki po sporej skarpie i wąskich
schodkach. Sam biwak nie jest zbyt rewelacyjny – duża polana bez drzew, – co
jest dobre to to, że jest na nim trochę zadaszonych stoliczków i minimum dwa
miejsca na rozpalenie ogniska. Serdecznie przywitaliśmy Mańków i szybciutko
rozbiliśmy obóz. Tradycyjna obiado-kolacja i ekipa ruszyła po drewno do lasu.
Gdy ognisko już wesoło płonęło Maniek wyciągnął przywieziony z Ukrainy koniak,
którym smakosze kolorowych trunków raczyli się przez parą kolejek. Pamiętam, że
to ognisko było bardzo wesołe, niektórzy zasnęli na ławkach.
Pstrąg – Przeborowo
I tak
oto przyszedł ostatni dzień spływu na wodzie. Ran pakowaliśmy kajaki z
przeświadczeniem, że to ostatnie pakowanie kajaków na Drawie. Mańki zebrały od
nas zamówienia na kolację – głównie alkohol i chleb J.
Ruszyliśmy.,
Krajobraz rzeki nie wiele się zmienia, ciągle cudowny las i trochę gałęzi w
wodzie. Rzeka wyraźnie w pewnym momencie zwalnia, po lewej stronie zaczynają
pojawiać się trzciny – to efekt elektrowni Kamienna. Tuż przed elektrownią
dogonił nas Leszek „pontoniarz”. Wspólnie na wodzie obaliliśmy winiacza i
czekoladę, po czym powiosłowaliśmy ku przenosce. Kilkaset metrów przed
elektrownią zaraz za mostem drogowym jest jakby jaz ukryty pod powierzchnią
wody, który tworzy małe piekiełko – przy zachowaniu ostrożności można przez nie
bezpiecznie przepłynąć. Kamienna jest bardzo starą elektrownią – z tego, co
pamiętam jedną z pierwszych w Europie. Przy elektrowni przenieśliśmy kajaki
prawą stroną – jakieś 100 metrów.
A dalej las, las, las. Bardzo malowniczy odcinek rzeki – prąd przyspiesza.
Na zakrętach rzeka mocno wynosiła – duże prawdopodobieństwo złapania wywrotki.
Wbrew wszelkim opisom proponuję zachować ostrożność. Zaczęły pojawiać się
niebezpieczne zwałowiska, ukryte pod powierzchnią wody, które przy odrobinie
dekoncentracji mogły stać się niebezpieczne dla składanego kajaka. Taką chwilę
dekoncentracji załapali Paweł z Białym i nadziali się na korzeń. Dziura w
poszyciu miała około 5 cm – niezłe cacko!! Sytuacja była tym dramatyczniejsza,
że Panowie złapali dziurę dokładnie na środku rzeki. Ze względu na kłębowisko
gałęzi pod nimi nie mogli pokonać drogi do brzegu wpław, stanęli we dwóch na
gałęzi i trzymali kajak żeby nie nabierał wody oraz żeby nie odpłynął, prąd,
bowiem był spory. Ekipa dobiła szybko do brzegu i powoli ruszyliśmy brzegiem na
pomoc chłopakom. Z pomocą przyszedł Leszek, który chwilę po zdarzeniu dobił do
chłopaków. Panowie przeładowali na środku rzeki bagaże do pontonu i Leszek
przywiózł je bezpiecznie na brzeg. Następnie pusty i leki już kajak, człapiąc
powoli po podwodnych gałęziach doholowali do brzegu. A potem poszło już gładko.
Kajak do góry nogami – wylewanko wody i
suszenie na gazem. Operacja trochę trwała, a panie w tym czasie
przygotowały dla nas małą niespodziankę i zrobiły kanapki. Dzielne dziewczyny.
Do Przeborowa mieliśmy jeszcze tylko
jedną niebezpieczną akcję. Na jednym z zakrętów właśnie prąd tak wynosił, że
nie sposób było przez nie przepłynąć. Maiłem to szczęście ze wylądowałem w
krzaczorach jako drugi po Szujach już lekko przygotowany, że jest „kongo”.
Wyskoczyliśmy z Szują do wody i stojąc w niej po pachy łapaliśmy wszystkie
kajaki i przepychaliśmy bezpieczny, przejściem. Jak ostatni kajak bezpiecznie
przepłynął przez zwałkę pojawił się dylemat – no dobrze, ale co teraz? Płynąć
nie da rady, bo gałęzie i to na sztorc, w którą stronę nie pójdziemy to zaczyna
się robić głęboko. Pat, zwłaszcza, że Leszek już popłynął, dzień się powoli
kończy, a woda i powietrze co raz zimniejsze. Ruszyliśmy z nurtem, trzymając
się za ręce, w pewnym momencie Szuja wyczuł pod nogami drzewo, które miało swój
początek na lewym brzegu, powolutku po pniu drzewa, trzymając się wystających
gałęzi, prawie na czworakach dotarliśmy w końcu do brzegu. Żeby tego było mało
– na naszej drodze stanęło pole pokrzyw. Wsiadając do kajaków wiedzieliśmy, że
reumatyzm nam nie grozi.
W Przeborowie pole biwakowe znajduje
się po prawej stronie. Na polu czekały już na nas Mańki z zaopatrzeniem. Na tym
polu dołączył do nas kolega Misiak – samotny biały żagiel.
I tak oto ostatni dzień, który miał być dniem
lekkim, miłym i przyjemnym na prostej rzece okazał się być pełen emocji.
Wieczorne
ognisko było wesołe, ale nie pozbawione nostalgii, że oto kończy się kolejna
wielka przygoda, wracamy z bagażem nowych doświadczeń i znajomości i co
najgorsze do następnej takiej trzeba będzie poczekać cały rok. Do namiotów
wygonił nas przelotny deszcz. Nad ranem dopłynął Leszek Pontoniarz, który
nocował na wodzie i nieźle zmarzł a przy tym wystraszyła go jakaś zwierzyna.
Przeborowo
– powrót.
Na
szczęście po nocnym deszczu rano zaświeciło słoneczko. Kajaki zaczęły schnąć.
Mieliśmy mało czasu, bo o wyznaczonej godzinie miał pojawić się Lublin.
Spakowani czekaliśmy na nasz „zielony” transport. Nasza ekipa podzieliła się na
dwie części, Gosia i ja wracaliśmy z Mańkami Palio, a pozostali załadowali się
do Lublina. Umówiliśmy się jeszcze na popas na stacji benzynowej w Człuchowie i
w drogę. Z żalem żegnaliśmy Drawę, która nie zawiodła naszych oczekiwań.
Co
dalej?