Powroty bywają czasami miłe, a czasami staja się rozczarowaniem. Przed ponownym popłynięciem Wdą wszyscy czuliśmy dreszczyk emocji związany ze wspomnieniami z roku 1996. Oczekiwaliśmy wiele.....
Dzień pierwszy – Gdańsk – Lipusz.
W tym roku ekipę stanowili : Majka i Marek (canoe), Agata i Misiak (szary neptun), Biały i Iskra (tytanik), Gosia i Cypis (czerwony neptun) oraz od Złego Mięsa Uli i Torsten (blue klepper) i Madzia, która podsiadła Iskrę – Iskra przesiadł się na niebieską jedyneczkę Torstenów.
Wypad od początku był jedną beczką śmiechu – wróciliśmy bowiem do starej tradycji wspólnej jazdy busem. Kolega Białego - Marcin – podrzucił nas do Lipusza swoim Volkswagenem Syncro. Załadowaliśmy graty na przyczepkę, przykryliśmy canoe, odpaliliśmy Harnasia i w drogę.
W Lipuszu wylądowaliśmy około 20.00. Szybka instalacja na polu między drogą do Chojnic, a rzeką i po chwili stanęły 4 namioty. Na polu oprócz nas biwakowały jeszcze dwie ekipy. Zrobiliśmy małe lampowisko, wypiliśmy kilka Harnasi – panowie Iskra i Biały postanowili wozić skrzynkę piwa zawsze pełną zatem zaopatrzenie było pierwsza klasa, no i nie obyło się bez małego incydentu. Przedstawiciel obozu sąsiedniego przyszedł nas uciszać na co Biały zareagował gromkim pytaniem – „a kto to jest?”. Prawdę powiedziawszy nie byliśmy wcale głośni jak na nas ale skoro proszą.... .
Dzień drugi Lipusz – Ostrów Wielki 21 km
Rano wyszło słońce jednak w powietrzu czuło się nadciągający deszcz. Rozłożyliśmy kajaki i na wodę. Rzeka w Lipuszu jest wąska i przez pierwsze kilkaset metrów płynie pośród łąk, potem jest kilka bystrzy i kamieni w wodzie – na jednym z nich utknęliśmy nawet na chwilę. Następnie Wda wpływa w las – bardzo urokliwy kawałek rzeczki. W lesie płycizny. Przez cały czas naszego płynięcia wokół nas słyszeliśmy odgłosy burzy. Dopłynęliśmy do jeziora Schodno i na jego końcu, na polu biwakowym zrobiliśmy mały popas. Złapał nas też przelotny deszczyk. Ruszyliśmy w drogę i po około 7 km łąkowej rzeki wypłynęliśmy na jezioro Słupinko, a z niego na Radolne. Na Radolnym mieliśmy okazję podziwiać dwie potężne chmury burzowe – jedną daleko przed nami – druga tuż za nami. Ile sił było w rękach wiosłowaliśmy aż dobiliśmy do Wdzydz Kiszewskich. Tam w barze walnęliśmy po piwie i zjedliśmy jakieś zapiekanki czy hot-dogi. Zarobiliśmy zakupy na wieczór i ruszyliśmy przez tzw. krzyż wdzydzki w kierunku naszego biwaku na wyspie Ostrów Wielki. Było to miejsce z naszego poprzedniego spływu – z sentymentem zbliżaliśmy się do małej zatoczki w północnej części wyspy. W zatoczce kotwiczyły już dwa jachty jednak było jeszcze sporo miejsca na nasze jednostki pływające i namioty. Rozbiliśmy się po czym popłynęliśmy po Mańków, którzy tego wieczoru dobili do nas samochodem. Mańki czekały na drugim brzegu. Po chwili wszyscy siedzieliśmy już na brzegu cudownej zatoczki. Wypad po drewno i nim zaszło słońce ognisko paliło się na dobre. Naturalnie zaprosiliśmy żeglarzy do ognia – my wodniacy musimy trzymać się razem. Tu też narodziło się imię dla drugiego dziecka Mańków – z żeglarzami pływał – chłopczyk o imieniu Filip. Owo imię tak bardzo spodobało się Kubie – synowi Mańków, że raz po raz Kuba wykrzykiwał „Filip”. Mańki postanowili, że drugi syn takie właśnie imię będzie nosił.
Dzień trzeci - Ostrów Wielki – Miedzno 16 km
Rano odstawiliśmy Mańków na brzegi do samochodu i umówiliśmy się na małe spotkanie w Borsku na przenosce. Jezioro Wdzydze jest dużym jeziorem – cieszyliśmy się, że mamy boczny wiatr i że nie wieje nam prosto w twarz. Minęliśmy Wdzydze Tucholskie i po krótkim czasie dopłynęliśmy do Borska. W Borsku przenieśliśmy kajaki prawym brzegiem. Tak jak wynoszenie kajaków jest jeszcze miłe bowiem jest mały pomost, który cała operację upraszcza to niestety wodowanie jest niezbyt miłe bowiem trzeba kajaki wnosić po kamieniach do wody zachowując przy tym szczególną uwagę – o skręcenie kostki było bardzo łatwo. Dla niektórych wysiłek związany z podnoszeniem kajaka okazał się naprawdę wyzwaniem. Na szczęście jak się później kolega tłumaczył skończyło się TYLKO na przysłowiowym bąku – co i tak spowodowało ciągnące się przez 2 godziny salwy śmiechu. Po przenosce zrobiliśmy mały popas w pobliskim barze gdzie czekali już na nas Mańki. Zrobiliśmy zakupy i w drogę. Po około 2 km zrobiliśmy szybką przenoskę przez zastawkę. Można dalej płynąć kanałem Wdy bez przenoski ale my woleliśmy rzekę. Zaraz za przenoską przepłynęliśmy przez kilka bystrzy – był to kolejny odcinek , który uważam za bardzo ładny i ciekawy. Biwak znaleźliśmy po lewej stronie na zakolu rzeki w okolicy Miedzna – w miejscu gdzie kanał zbliża się bardzo blisko rzeki – albo na odwrót. Miejsce okazało się przepiękne. Pod wieczór dojechali Mańki , zjedliśmy obiado-kolację i rozkręciliśmy ognisko. To był wieczór pieśni. Śpiewaliśmy różne piosenki – nieco je przerabiając na bardziej dynamiczne. Tutaj mieliśmy też nocną akcję pt. „uwaga dla tych którzy nie śpią – alarm” Sprawcą akcji był Iskra, który widział jakoby ktoś chodził po obozie. Pokręciliśmy się chwilę po czym nie natknąwszy się na nikogo podejrzanego poszliśmy spać.
Dzień czwarty – Miedzno – Złe Mięso 13,5 km
Dzień pod hasłem „mosty” i „kryj ryj”. Rano przywitała nas ładna pogoda. Najpierw wspólna kąpiel, a potem śniadanko i na wodę. Wda na odcinku do Czarnej Wody jest bardzo ładna – większość czasu płynie przez las. Po kilku minutach od biwaku musieliśmy przerzucać kajaki przez niski most łączący Miedzno z całą resztą świata. Na moście tym zrobiliśmy małą przerwę na zakupy w pobliskim sklepie. Następnie minęliśmy kolejny most, który na poprzednim spływie też sprawił nam kłopot – jednak okazało się tym razem, że jest niższy poziom wody i mogliśmy bez większego trudu przepłynąć pod nm. Na kolejnym moście rozbawił nas wszystkich napis „kryj ryj” – który stał się naszym hasłem już do końca spływu. Przenieśliśmy kajaki przez tamę w Wojtalu – robiąc zakupy piwne. Pogoda tego dnia dopisywała aż nadto. Ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie na długo jednak bo zaraz przy kolejnym moście po lewej stronie ukazał nam się bar tuż przy wodzie, a my takich okazji nie marnujemy. Agata i Misiak mieli problem z dobiciem bowiem jak się potem okazało Misiak tak sterował kajakiem aby trafić Agatą w most. Kilka miłych chwil i na wodę. Po drodze minęliśmy kilka kamienistych bystrzy i pstrągarnie.
Tego dnia mieliśmy się spotkać z Torstenami i Madzią w Czarnej Wodzie – którzy właśnie stamtąd mieli rozpocząć spływ. Dopłynęliśmy do Czarnej Wody, wcześniej mijając po prawej stronie pole biwakowe, które nie zachęcało do pozostania – stała tam jakaś koparka i wyglądało na to, że kopie rów melioracyjny. Postanowiliśmy rozbić się naszym starym polu biwakowym przy cmentarzu po lewej stronie rzeki. Mamy ogromny sentyment do tego miejsca bowiem właśnie stamtąd rozpoczynaliśmy z Szują nasz pierwszy w życiu spływ. Tu po raz pierwszy samodzielnie rozkładaliśmy kajaki, tu po raz pierwszy je wodowaliśmy przy dużym drewnianym pomoście. I tu pojawiło się rozczarowanie i ogromny żal bowiem po polu biwakowym nie został ślad. Przynajmniej tak to wyglądało od strony rzeki. Żadnego pomostu – wszystko zarośnięte, jedynie wąska ścieżka przez szuwary sugerowała, że ktoś może tedy przeszedł żeby łowić ryby. Zrobiło nam się strasznie żal, bo to było fajne miejsce. Popłynęliśmy dalej i dopiero w Złym Mięsie udało nam się znaleźć małe pole biwakowe z pomostem. Pamiętam jak kiedyś nas ostrzegano, że Złym Mięsie często zdarzają się kradzieże zatem z pewnymi obawami stawialiśmy namioty. Nie mogliśmy płynąć dalej bo to by oznaczało, że możemy się potem nie znaleźć z Torstenami i Mańkami. Miejsce nie zachęcało również z tego powodu, że przychodziła tu część wioski aby spożywać i kąpać się w rzecze. Mańki znalazły nas bez problemów. Torsteny dojechały późno. Wieczorem ognicho, wspólne rozmowy, pożegnanie z Mańkami i Majką, którzy już wracali do Gdańska i lulu.
Dzień piąty. Złe Mięso – Czubek 11,5km
Słońce wygoniło nas z namiotów przed 8. Niektórzy próbowali jeszcze dosypiać na zewnątrz ale na niewiele to się zdało. Torsteny zaczęły rozkładać kajak, a pozostali konsumowali śniadanie. Uzgodniliśmy z pobliskim gospodarzem pozostawienie samochodu Torstenów i na wodę ! Nastąpiła drobna zmiana miejsc, Biały wziął na pokład Madzię, a iskra zaokrętował się jedynkę przywiezioną przez Torstenów. Marek natomiast płynął sam. Słonko grzało ale w powietrzu wisiała burza. Odcinek rzeki do Czubka prowadzi głównie przez obszary łąk. Dopiero w okolicach Czubka zaczyna się las po prawej stronie. Tuż przed Czubkiem jest charakterystyczny zakręt rzeki w prawo o prawie 180 stopni. Dopłynęliśmy do mostu w Czubku. Poprzednio nocowaliśmy po prawej stronie przed mostem. Teraz okazało się, że pole biwakowe jest po lewej ale za mostem. Stoi tam wiata i jest sporo miejsca na namioty. Burza wisiała już nam na karku zatem szybko rozbiliśmy namioty. Potem mała kąpiel i zaczęło padać. Padało tak przez krótką chwilę, dając nam nadzieję, ż może nie będzie tak źle. Ruszyliśmy na podbój sklepu w Hucie Kalnej. Jak wracaliśmy znowu kropiło i tak do wieczora. Na szczęście aura się zlitowała i pozwoliła nam rozpalić ognisko.
Dzień szósty – Czubek – Czubek. 0 km
Rano powitało nas zasnute niebo i deszcz. Zebraliśmy się w naszej wiacie żeby radzić co dalej. Postanowiliśmy, że jeśli pogoda się nie zmieni do 12.00 zostajemy i tu robimy dzień wolny. Pogoda się nie zmieniła. Dzień upłynął szybko od kapsla do kapsla, o którejś tam ktoś poszedł do sklepu tym razem w Klaninach, pod wieczór dobił kołchoz składający się z 40 kajaków chyba i jeszcze jakiś mały spływ sympatycznych młodych ludzi. Odstąpiliśmy kołchozowi pół wiaty. Kołchoz przywiózł ze sobą saunę i wieczorem słychać było ryki rozgrzanej gawiedzi wskakującej do zimnej wody. Aura zlitowała się po raz kolejny i udało się nam rozpalić ognisko. Kołchoz się podłączył. Pograliśmy trochę, pośpiewaliśmy Biały powkręcał młodzież na gitarę Borusewicza. W ekipie „kołchoz” prym w śpiewaniu wiodła niejaka Patrycja , którą gromko i raz po raz gawiedź wzywała do ognia. W końcu gwiazda wystąpiła. Zamroczeni po całodniowej libacji kładliśmy się spać grubo po drugiej.
Dzień siódmy – Czubek – J Kochanka 35 km
Tak, rano było mało obiecująco ale twardym trzeba być nie miętkim. Kołchoz się zwinął, a Biały – nasz ogniskowy bohater – pożegnał ich z brzegu głośnym: „Partycja” – co wzbudziło ogólny śmiech. Pakowanko i do wody. Na szczęście nie padało, słońca też nie było. Wda płynie głównie łąkami raz po raz zbliża się do lasu. Zatrzymaliśmy się przy moście na drodze do Osowa Leśnego. Za pierwszym razem właśnie tu urządziliśmy sobie biwak – ech to było 9 lat temu..... . W Osowie zaatakowaliśmy sklep. Ruszyliśmy dalej. Wda zachwyciła nas swoim urokiem, cisza jaka panowała wokół była powalająca – płynęliśmy przez dobre pół godziny zachwycając się widokami i dźwiękami przyrody.
Mieliśmy nocować na polu biwakowym w okolicach osady Krępki – jakież było nasze zdziwienie i rozczarowanie jednocześnie, gdy odkryliśmy, że to miejsce podobnie jak biwak w Czarnej Wodzie przestało istnieć. W miejscu gdzie kiedyś było miejsce na namioty i stały stoliczki rósł teraz młodniak. Wszystko się zmienia. Po tym polu pozostało tylko sympatyczne zejście do wody. Postanowiliśmy płynąć dalej i poszukać czegoś przed miejscowością Wda. Trudno jednak było coś znaleźć, brzegi bowiem były mało przyjazne. Dopiero tuż przed Wdą znaleźliśmy w miarę dogodne miejsce ale daleko od brzegu. Popłynęliśmy dalej, bo zaraz za Wdą było oznaczone pole biwakowe. Mapa nie kłamała – pole było ale spływ, który płynął przed nami rozbił się tuż przy brzegu. Wyglądało na to jakby zastawiał dostęp do pola – wynosząc nasze kajaki musielibyśmy przejść nieomal przez czyjś namiot. Byliśmy zbulwersowani - była też teoria, że być może musieli się tak rozbić bo poprzedni spływ zajął większą część pola, a dla nich zostało tylko miejsce tuż przy wodzie. Potem tamten spływ się zwinął, a oni pozostali. Jeśli faktycznie tak było – ok., jeśli nie – pozdrawiamy serdecznie i dziękujemy za ludzką życzliwość.
Popłynęliśmy dalej bowiem jeszcze było dużo czasu do zachodu słońca. Dopłynęliśmy do elektrowni we Wdeckim Młynie. Torstren zaproponował, że możemy spróbować przebić się na pobliskie jez. Kochanka, nad którym jest zaznaczony biwak. Ochoczo przystaliśmy na ten pomysł. Udaliśmy się z Iskrą i Białym lądem na zwiad, a Uli i Torsten popłynęli sprawdzić jak wygląda dostęp z wody. Spotkaliśmy się na brzegu – okazało się, że dostęp jest dość dobry – co prawda nie jest to autostrada i trzeba przeprawiać kajaki przez małą zastawkę ale za to mamy piękne pole biwakowe na południowym krańcu jeziora na skarpie. Szybko wróciliśmy do kajaków i po kilku chwilach byliśmy już na jeziorze. Jez. Kochanka jest piękne, w dużej części od północnej strony zarasta, co do daje mu nieco uroku. W jednej trzeciej znajduje się nie wiadomo po co coś w rodzaju podwodnej grobli grodzącej jezioro w poprzek. Jest ona zbudowana z pali wbitych w dno i gałęzi. Musieliśmy uważać na składakach żeby tam nie utknąć na dobre.
Biwak był piękny. Spotkaliśmy na nim małżeństwo podróżujące Fiatem Iveco przebudowanym na przyczepę kempingową. Mieli również ze sobą kajak składany więc nawiązaliśmy z nimi kontakt. Wieczorkiem wspólna kąpiel na wałka – woda bowiem była bardzo ciepła i ognisko na skarpie z przepięknym widokiem na jezioro.
Dzień ósmy – j.Kochanka – Kasparus. 12 km (+4 km)
Rano obudził nas jakiś debil na traktorze. Nie wiem – chyba jakiś leśny robol pozazdrościł nam urlopu, bo przejeżdżając pobliską droga wrzasnął – „wstawać, a nie jebać się po namiotach” po czym wcisnął gaz do dechy, ryzykując rozpadnięcie wiekowego sądząc bo odgłosach silnika i odjechał. No cóż – popisy wiejskich kaskaderów są nam znane ale spać już nam się nie chciało. Niebo było zasnute chmurami. Zaraz po śniadaniu nawet trochę pokropiło ale parę chwil potem niebo uśmiechnęło się do nas błękitem. W drodze powrotnej na Wdę mieliśmy spory problem żeby znaleźć wypływ strugi łączącej jezioro z rzeką. W końcu udało się. Przenoska na elektrowni poszła nam dość szybko. Wyszło słońce i zrobiło się bardzo sympatycznie. Madzia zszokowała mijany spływ prezentując nowy styl pływania topless J. Dopłynęliśmy w letnich nastrojach do miejsca, w którym do Wdy wpada Kałębica – strumyk łączący jezioro Słone z Wdą. Ponieważ pogoda była cudowna postanowiliśmy zrobić mały wypad na jezioro w celu odbycia kąpieli. Po krótkiej dyskusji ostatecznie na eskapadę wyruszył Iskra, Torsteny i Cypisy, reszta popłynęła na pole biwakowe do Kasparusa zająć miejsce.
Pierwsze kilkaset metrów Kałębicy były sielanką potem rzeczka właściwie była kompletnie zarośnięta rośliną przypominającą aloes – duże liście w kształcie grotu włóczni z maleńkimi kolcami na brzegach. Właściwie przeciskaliśmy się po tych roślinach. Był nawet moment kryzysu gdzie kajak nie chciał posunąć się do przodu nawet o centymetr ale w końcu udało nam się dobrnąć do zastawki przed jeziorem Słone. Szybki przerzut kajaków i po chwili dobijaliśmy do sympatycznej piaszczystej zatoczki. Wreszcie upragniona kąpiel. Ech ... pływało się wybornie ale pierwsze odgłosy burzy wypłoszyły nas z wody. Nikomu nie uśmiechało się pokonywać tej trasy w strugach deszczu. Droga powrotna poszła na już w miarę gładko – wiedzieliśmy co nas czeka i szliśmy po naszych starych śladach. W momencie kiedy wpływaliśmy na Wdę niebo otworzyło się i spadł na nas ocean wody. Nie warto było nawet wkładać kurtek. Odcinek od Kałębicy do Kasparusa pokonaliśmy chyba w rekordowym tempie, na zakrętach piszczał ster. Gdy dobijaliśmy do biwaku deszcz ustał. Szybkie rozbijanie namiotów i po chwili siedzieliśmy już we wiacie przygotowując obiad. Po obiedzie ruszyliśmy do Kasparusa na zakupy albowiem zapasy były na wykończeniu. Spotkaliśmy również naszych znajomych znad j. Kochanka, którzy przemieszczali się w takich samych odcinakach jak my.
Deszcz jednak nie chciał łatwo odpuścić, jeszcze trochę pokropił. Wieczorem jednak pomimo mokrego drewna udało się rozpalić ognisko. Przy ogniu powspominaliśmy dzień po czym wzięliśmy kurs na śpiwory.
Dzień dziewiąty – Kasparus – Błędno – 13 km
Tym razem ze snu około 6 wyrwała nas ekipa jakiś nawiedzonych miłośników nocnego spływania. Nie wiem kto to był , skąd , co i jak natomiast wpadli ekipą na pole około 6 rano i narobili hałasu. Tylko Gosia powstrzymała mnie przed wyjściem z namiotu i zwróceniu im uwagi, że nie są sami na polu i że jest ono spore zatem mogą pójść w jego drugi kąt i tam sobie poprzeżywać swoje zwycięstwo nad matką naturą. Zrewanżowaliśmy się im inaczej – wtedy kiedy on położyli się spać po nocno-porannych przygodach – my wstaliśmy i rozpoczęliśmy swoją hałaśliwą egzystencję. Zatem było 1:1.
Dzień wstał przepiękny. Słońce i upał. Po śniadaniu czekał nas mały remont kajaka Misiaka – Misiak chciał nawet wracać wcześniej do domu bo woda wdzierała mu się na pokład. Na szczęście udało się przeciek zatamować i Misiak pozostał z nami jeszcze dwa dni.
Rozpoczęliśmy jeden z najpiękniejszych fragmentów rzeki. Przed miejscowością Łuby znaleźliśmy piękną piaszczystą skarpę i tam urządziliśmy sobie ogólną kąpiel., żar bowiem lał się z nieba niemiłosiernie. Następnie minęliśmy rezerwat Krzywe Koło – oznaczony tablicą na brzegu – pamiętam jak kilka lat temu tej tablicy jeszcze nie było i wówczas zastanawialiśmy się gdzie ów rezerwat się znajduje. Rzeka, bowiem na tym odcinku mocno kręci i wydaje się że każdy zakręt to właśnie ów rezerwat. W końcu dobiliśmy do Błędna. Pod wieczór upał nieco zmalał ale nadal było czuć, że to lato a nie wiosna J. W Błędnie nie było za dużo dogodnych miejsc do biwakowania nie mniej jednak znaleźliśmy coś dla siebie. Gdy jedliśmy zasłużony posiłek przyplątał się do nas piękny młody wyżeł. Piesek był wyraźnie zgubiony, jednak pod koniec dnia zniknął gdzieś – mam nadzieję, że znalazł właściciela. Wieczorem wesoło zapłonęło ognisko – upłynęło pod hasłem dowcipów.
Dzień dziesiąty – Błędno - Tleń – 21 km
Tak niestety – jak mawia Biały – nadszedł ten ostatni dzień na wodzie. Wydawało się, że będzie bardzo ładny, słońce mocno grzało już od rana. Nim zwodowaliśmy kajaki najpierw trzeba je było przewieźć jakieś 150 metrów na niezawodnym wózku Torstenów do miejsca lepszego wodowana. Rozpoczęliśmy kolejny piękny odcinek Wdy. Widać było, że rzeka jest często nawiedzana przez spływy bowiem ilość przeszkód w wodzie zmalała prawie do 0. A szkoda. Po godzinie wiosłowania zaczęły nas niepokoić czarne chmury gromadzące się wokół nas, a takie chmury mogą oznaczać tyko jedno – deszcz. Tak też się stało – lunęło i to właśnie na najładniejszym – leśnym odcinku. Minęliśmy kilka bystrzy. Gdy dopływaliśmy do Starej rzeki deszcz zelżał i całe szczęści bo tuż przed mostem w Starej Rzece leży zwalone w poprzek rzeki potężne drzewo. Przy poziomie wody jaki wówczas był pokonaliśmy je bez większych problemów jednak z napiętą uwagą bowiem nurt w tym miejscu jest silny. Po kilkunastu minutach przeprawiliśmy się pod niskim drewnianym mostkiem i wyszło słońce. Do tlenia dopływaliśmy w strugach ale słońca. Biwak znaleźliśmy po prawej stronie za mostem drogowym – jest to zorganizowane pole biwakowe – szybka ewakuacja z wody i po chwili namioty już stały, a my suchych ciuchach byliśmy gotowi na podbój Tlenia. Pojechaliśmy tylko po samochód Torstenów do Złego Mięsa i ruszyliśmy na Tleń. Być może Biały kiedyś opisze w szczegółach naszą eskapadę po miejscowych knajpach – ale w skrócie zaliczyliśmy każdą otwartą knajpę – hasło jedna knajpa jedno/dwa piwa. W Tucholance rozkręciliśmy nawet tańce. Wracaliśmy do obozu w różnych konfiguracjach ale chyba każdy z żalem, że to już koniec spływu.
Następnego dnia przyjechał po nas Marcin zielonym Volkswagenem z przyczepką, szybkie pakowanie, wspólne zdjęcie, pożegnanie z Uli i Torstena i w drogę do Gdańska. Wracaliśmy do domu nieco rozczarowani bo pamiętaliśmy Wdę jako rzekę bardziej dziką z większą ilością przeszkód w wodzie. Znikły biwaki, z którymi byliśmy związani emocjonalnie, ale za to spaliśmy w nowych równie pięknych miejscach. Wszystko się zmienia i Wda polega też temu prawu. Choć pogoda nie była z tych wymarzonych to jednak chyba każdy wracał z satysfakcją, że był to kolejny udany spływ.