Klub
Kajakowy CZUBEK
GWDA
2000
W dniach 10 – 21.07.2000 r. wybraliśmy się całym naszym klubem na spływ Gwdą. Jak co roku, już siódmy raz z rzędu wybraliśmy ten termin jako ciepły i słoneczny czas letniego wypoczynku. Tymczasem tego roku “pogoda nas nie rozpieszczała”. I sprawdził nam się cytat: “trzeba twardym być, nie miętkim”!
Spływ rozpoczęliśmy niedaleko Gwdy Małej, przepłynęliśmy Pętlę Szczeciniecką i dalej Gwdą dopłynęliśmy do Ptuszy.
Po 3 tygodniach wróciliśmy w okrojonym składzie (sami Twardziele), aby dopłynąć do zamierzonego końca, czyli Gwdą do Dobrzycy i dalej Piławą do Krępska.
Szlak jest bardzo atrakcyjny przyrodniczo, niestety jest trudny technicznie ze względu na częste przenoski przy licznych elektrowniach oraz na Pętli między jeziorami i przy wododziale Gwdy i Dołgi.
Wszystkich zapraszamy do przeczytania opisu spływu a zainteresowanych popłynięciem tą piękną rzeką, do wejścia na stronę, na której w przysłowiowej pigułce prezentujemy różnice pomiędzy mapą spływową a rzeczywistością.
Gwda Mała - Jezioro Dołgie.
Pętlę Szczeciniecką rozpoczęliśmy niedaleko miejscowości Gwda Mała na polance nad Dołgą. Na odcinku do jeziora Dołgiego rzeka płynie leniwie – odcinek ten pokonuje się pod prąd. W wodzie co prawda znajdują się drzewa lecz można je bez większych problemów ominąć. Nad jeziorem rozbiliśmy obóz na jednym z oznaczonych pól biwakowych. Przy dobijaniu do brzegu spadł dość intensywny deszcz na szczęście nie był długi i po chwili mogliśmy już rozbijać namioty. Jezioro Dołgie jest bardzo urokliwe, niestety wszystkie pola otaczające jezioro są szczelnie obsadzone przez zmotoryzowanych turystów najczęściej z przyczepami kempingowymi. O atmosferze intymności można więc zapomnieć. Największą zmorą są jednak wędkarze, nie przez to, że w każdym możliwym miejscu do przybicia kajaków rozkładają po cztery wędki ale przez syf i śmietnik jaki po sobie zostawiają. Jeszcze kilka lat takiego zachowania, a Dołgie z I klasą czystości stanie się wysypiskiem butelek, puszek, starych żyłek, szpulek, pojemników po robakach, gazetach, petach itp. Panowie wędkarze myślcie, to nie boli! Nad Dołgim zostaliśmy jeden dzień – powodem tego były fortyfikacje Wału Pomorskiego, które postanowiliśmy zwiedzić. Jakież było nasze zdziwienie gdy po kilkugodzinnym przeczesywaniu lasu znaleźliśmy jedynie pozostałości po okopach i jakieś nędzne pozostałości po bunkrze, które z resztą znajdowały się w zupełnie innym miejscu niż oznaczenia na mapie. Najprawdopodobniej twórcy mapy zrobili taki mały dowcip umieszczając nazwę “fortyfikacje” na terenie oznaczonym jako Wał Pomorski. Z resztą to nie ostatnia ich pomyłka.
Po powrocie wieczorem niestety spadł deszcz i zamiast ogniska zrobiliśmy skromne ale bardzo ciepłe świecowisko. Na tym że biwaku Biały otrzymał pseudo czarnuch – nazwa pochodząca od jego ubioru.
Jezioro Dołgie – Jezioro Łąkie
Tego dnia wyruszyliśmy w miarę wcześnie czekały nas bowiem najcięższe przenoski 200 i 400 metrów. Płynąc przez jezioro Dołgie mieliśmy wrażenie, że uciekamy przed deszczem wokoło nas kłębiły się chmury, a nad nami utrzymywał się kawałek w miarę czystego nieba. Tego też dnia spotkaliśmy nad Dołgim Uli i Torstena, którzy samotnie pokonywali swoim składakiem Pętlę Szczeciniecką. Wydarzenia ułożyły się tak szczęśliwie, że potem połączyliśmy się w jedną ekipę i płynęliśmy razem ale o tym troszkę później. Pod koniec jeziora Dołgiego wpłynęliśmy w dość dobrze zamaskowaną Dołgę, która na początkowym odcinku ma bardzo muliste dno ale jest wyśmienicie przejrzysta. Zdarzają się też powalone do wody drzewa i właśnie jedno z nich zatrzymało nas na dłużej. Nie było mowy o przerzucaniu kajaków brzegiem ze względu na podmokły teren, o wchodzeniu do wody też mogliśmy zapomnieć. Musieliśmy drzewo przerąbać i odsunąć. Ekipa wprawnych drwali wzięła się dziarsko do pracy, a w międzyczasie Uli i Torsten dobili do oczekujących na przeprawę kajaków (jeszcze wtedy nie znaliśmy waszych imion). Wówczas okazało się właśnie, że są Niemcami. Ogromny wkład w nasze wzajemnie kontakty wniosła Ania, która jako że zna bardzo dobrze język niemiecki “robiła początkowo za tłumacza”. Przeszkodę usunęliśmy – wspólnie z resztą z Torstenem i ruszyliśmy w górę Dołgi. Po około kilometrze od jeziora – niespodzianka – nie zaznaczona na mapie przenoska na moście. Most to właściwie za dużo powiedziane – po prostu dwie dość duże betonowe rury w rzece przysypane piachem. Oczywiście co to dla nas 20 minut i byliśmy już po drugiej stronie – jakże sprawdziły się pasy przywiezione przez Szuję. Dalszy odcinek Dołgi obfitował w mielizny i liczne gałęzie w wodzie. Ostatni odcinek około 1 km przed jeziorem Stępińskim musieliśmy już holować kajaki i tu towarzyszył nam deszcz. Na szczęście nie trwał on zabójczo długo – ruszyliśmy jak czaple brodząc w wodzie po łydki. Podejrzewam, że nawet przy wysokim poziomie Dołgi płynięcie tym odcinkiem jest niemożliwe. Tuż przed wypływem Dołgi z jeziora była zaznaczona przenoska. Przy niskim i średnim poziomie wody można przepuścić kajaki poprzez rurę która stanowi przepust pod drogą. Przy wyższych stanach wody może to być niemożliwe – wówczas trzeba kajaki przenosić a całość operacji staje się bardzo uciążliwa – brzegi rzeki są mocno zarośnięte i obudowane cegłami, wzdłuż drogi po obu stronach ciągnie się, płot.... – na prawdę współczuję. Dodatkowo w wodzie pływają jakieś małe świństwa, które dość boleśnie gryzą. Następnie czekała nas przeprawa przez dość gęsto zarośnięty trzcinami wypływ rzeki i wreszcie jezioro Stępińskie. Nad jeziorem Uli i Torsten, którzy nas trochę wyprzedzili zrobili mały odpoczynek – myśleliśmy nawet, że zamierzają się gdzieś nad brzegiem rozbić. Z jeziora Stępińskiego czekała nas przenoska 200 m na jezioro Dębno. I tu niestety dała nam się znowu we znaki NIEDOKŁADNOŚĆ ogólnodostępnej mapy spływowej, która pokazywała że oba jeziora są połączonej jakąś rzeczką i właściwie wzdłuż niej trzeba przenoskę zrobić co więcej jest ona wyraźnie po prawej stronie jeziora. Straciliśmy dużo czasu miotając się w okolicy prawego brzegu oraz trzcin porastających koniec jeziora i na próżno poszukując strugi i miejsca dogodnego do przenoski. W końcu dobiliśmy do brzegu lewego gdzie wśród lasu widać było stanicę harcerską. Harcerze pozwolili nam przenieść kajaki przez swój teren (dzięki !!) do odległego już o 350 metrów jeziora Dębno. Niestety na przenosce okazało się, że Biały złapał dziurę i sporo wody nalało się do kajaka. Dziura był niewielka ale niemożliwe było dalsze płynięcie. Biały i Szuja zajęli się łataniem kajaka ale okazało się to dość trudne –miejsce wokoło dziury było mocno przemoczone i klej nie łapał. Trzeba było kuchenką gazową wysuszyć kajak. W tym czasie dobili do brzegu Uli i Torsten. Jak się okazało byli bardzo dobrze przygotowani do przenosek - mieli ze sobą składany wózek do przewożenia kajaka. Szybko przetransportowali swój kajak na brzeg jeziora i zaproponowali nam, że pożyczą wózek. Uratowali nam można powiedzieć tyłki przewózka bowiem poszła nam dość szybko. Musieli jednak poczekać aż przewieziemy wszystkie kajaki. W tym czasie nasze kochane dziewczyny postarały się jakąś strawę i gorące kubki. Ach – chwała wam za to. Zaprosiły oczekujących Uli i Torstena na poczęstunek i w ten sposób poznaliśmy się jeszcze bardziej. W międzyczasie Cypis podjął kolejną próbę załatania dziury w “Titaniq” Białego – tym razem skuteczną (bravo dla Cypisa – ten skuteczni zatyka wszystkie dziury, nawet u Białego!). Spotkanie zakończyło wspólnym obaleniem wina postawionego przez Uli i Torstena oraz pożegnaniem do następnej przenoski. Szybkie pakowanko i z powrotem na wodę. Brzeg Dębna w miejscu gdzie przenieśliśmy kajaki jest mało przyjazny chociaż płaski. Dno jest mocno zamulone i klapki mocno się doń przylepiają. Zaraz po wypłynięciu na jezioro złapał nas przelotny deszcz, kolejny już tego dnia.
Jezioro Dębno jest bardzo ładne, w większości brzegi są zalesione i wydaje się, że jest kilka dogodnych miejsc na rozbicie. Dobiliśmy do miejsca gdzie czekała nas najgorsza i najdłuższa przenoska tego spływu – wododział Gwdy – 400 metrów najpierw pod górkę a później dość ostro w dół. Nota bene miejsce dość ładne na biwak, czysta woda, malownicze jezioro. Tego dnia jednak mieliśmy trochę inne plany. Kajaki na brzegi i noszenie Z pomocą przyszli nam znowu Uli i Torsten a właściwie ich dobra wola i wózek. Pod górę nosiliśmy Kajaki – z góry zjeżdżaliśmy. Mimo naszych najszczerszych chęci przenoska zajęła nam sporo czasu i zaczęło się robić późno. Wysłaliśmy przodem Szuję i Monikę aby zrobili niezbędne zakupy razem z nimi popłynęli Uli i Torsten, a nam zostały jeszcze dwa kajaki do przerzucenia. Gdy dojeżdżaliśmy z ostatnim kajakiem wrócili Szuje i Uli z Torstenem przywożąc niepomyślne wieści – wypływ Gwdy z jeziora Łąkie jest bardzo mocno zarośnięty i nie ma szans zdążyć przed zmrokiem przepłynąć dalej. Pozostało nam poszukać miejsca na nocleg nad Łąkim. Jezioro okazało się dość dokładnie zarośnięte trzcinami. Po prawej stronie mniej więcej w połowie jeziora odkryliśmy zabudowania a trochę dalej dogodne miejsce do lądowania z pomostem. Ponieważ miejsce okazało się terenem prywatnym Iskra i Szuja postanowili przejść do owych zabudowań zapytać gdzie można się rozbić. W międzyczasie niebo mocno zaszło chmurami i pociemniało, zaczął wiać dość silny wiatr – innymi słowy - niewesoło. Mieliśmy wyjście albo wrócić do miejsca gdzie wodowaliśmy kajaki albo pozostać tu i rozbić się na drodze. Uli i Torsten mocno już zmęczeni postanowili wrócić na miejsce wodowania a my poczekaliśmy aż chłopaki wrócą z informacją. Po chwili pojawili się ale nie zastali nikogo w domostwie. Dylemat – co robimy wracamy czy zostajemy. Na miejscu gdzie wrócili Uli i Torsten było za mało miejsca na rozbicie 6 namiotów – postanowiliśmy zostać. Najwyżej będziemy się tłumaczyć. Szybkie rozstawianie namiotów , mycie i lulu ten dzień dał wszystkim mocno w kość. Jeszcze dwa drobiazgi nie dał nam szybko zasnąć – wiatr który tej nocy wiał nadzwyczaj silnie trzęsąc namiotem na wszystkie strony oraz ogromne ślady łap psa, które odkryliśmy na pisku na brzegu. Mieliśmy nadzieję, że piesek będzie miał kaganiec.
Jezioro Łąkie – Jezioro Smolęsko
Wstaliśmy dość szybko i dość szybko spakowaliśmy się z przyczyn wiadomych. Pies i właściciel terenu się nie pojawił. Postanowiliśmy, że śniadanie zjemy nad jeziorem Drężno na biwaku gdzie planowo mieliśmy nocować. Pogoda nam sprzyjała wiał co prawda wiatr ale i świeciło momentami mocne słoneczko. Jeszcze kilka chwil i cała ekipa była na wodzie oprócz Uli i Torstena, którzy jak się potem okazało wypłynęli trochę później. Dopłynęliśmy do wypływu Gwdy i oczom naszym ukazał się bardzo mocno zarośnięty trzcinami ledwo widoczny kanał melioracyjny szerokości około 60 cm –1 m. Właściwie po wpłynięciu nie dało się wiosłować, łapaliśmy się trzcin i przesuwaliśmy kajaki powoli do przodu. Ale najpierw utknęły Cypisy na dłuższą chwilę, powoli ustawili kajak w dobrym kierunku i ruszyli mozolnie do przodu. W tym czasie Iskry znalazły leprze przejście i popłynęli przodem.
Po kilkudziesięciu metrach skończyły się trzciny i można było płynąć już nieco swobodniej. Nie długo jednak. Wpłynęliśmy w mały las aby po chwili zatrzymać się przed płotem z metalowej siatki dzielącym rzekę. Płot okazał się ogradzać jakiś bliżej nieokreślony większy teren. Nie wiem w jakim celu był ten płot postawiony ale skończonym idiotyzmem jest grodzenie rzeki, która jest przecież uznanym szlakiem kajakowym. Nawet z boku nie zrobiono furtki gdyby ktoś porwał się na przenoszenie kajaka bokiem Na szczęście udało się dolną część płotu podnieść i przesunąć pod nią kajaki. Ale nie na tym koniec. Kilkanaście metrów dalej sytuacja analogiczna, udaje nam się podnieść płot ale nie bez problemów. Musieliśmy wyrywać przybitą siatkę do drewnianego pala. Złość w nas zakipiała jak kilka metrów dalej znaleźliśmy drewnianą kładkę przerzuconą z jednego brzegu na drugi. Tym razem autor jednak pomyślał i kładkę można było podnieść bez demolki. Kilkanaście metrów dalej – bliźniacza kładka. I na koniec po 10 metrach wkurzenie maksymalne – kolejny płot z metalowej siatki, ani go ominąć ani przenieść kajaki, nawet go podnieść. Nie pozostało nam nic innego jak wyrwać go z ziemi na przestrzeni kilu metrów i przepuścić dołem kajaki. Bezmyślność niektórych ludzi jest przerażająca. W pokonaniu niniejszych przeszkód pomógł nam system sztafetowy: pierwszy kajak podpływa i facet z niego wyskakuje i usuwa przeszkodę przepuszczając wszystkich, po czym zajmuje miejsce na końcu kolumny, a na następnej przeszkodzie już kolejny Pierwszy ma robotę, itd.
Następny odcinek rzeka płynie pośród pól nie zmieniając swojej szerokości - odcinek ładny, niebanalny. Po drodze spotkaliśmy jeszcze zwalone do wody drzewo, które musieliśmy obnieść ale poszło nam to bardzo szybko. Podczas tej przenoski padł jeden z tekstów tego spływu, kiedy to przenieśliśmy kajak Olków i przy wsiadaniu Olek pouczył Magdę – “wsiadaj, tylko się nie wypierdol bo nam wstyd przyniesiesz”. Następnie tuż przed mostem drogi łączącej Drężno i Stare Wierzchowo rzeka trochę się zwęża i w wodzie jest mnóstwo roślin które hamują skutecznie kajak. Od mostu do jeziora Drężno Gwda płynie przez las. Niestety jest dużo gałęzi w wodzie, które uniemożliwiają momentami płynięcie. Brodzenie w wodzie też nie jest zbyt przyjemne bo odcinek ten jest mocno zamulony, dużo czasu spędza się na odrywaniu klapek z dna, a bez klapek nie radzę wchodzić do wody. Wpływ do jeziora Drężno jest zarośnięty trzcinami – trochę pracy wiosłami i wypłynęliśmy na jezioro. Wylądowaliśmy na prawym brzegu w stanicy Harcerskiej gdzie planowaliśmy dopłynąć poprzedniego dnia. Całe szczęście, że zrezygnowaliśmy, bo nocowalibyśmy pomiędzy jednym a drugim płotem na podmokłych łąkach. To co według mapy wyglądało na jakieś 20-30 minut zajęło 2 godziny.
Zrobiliśmy zakupy i zjedliśmy wreszcie śniadanie. Zmarzliśmy dość mocno bo na jeziorze bardzo silny wiatr. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej. Po drodze załapał nas przelotny deszcz, po kilku chwilach przepływaliśmy przez Orawkę – przepust pomiędzy jeziorem Dężno i Wierzchowo. Tu też nie odbyło się bez małego holowania – był niski poziom wody. Wypłynęliśmy na Wierzchowo i naszym oczom ukazało się....... “morze”. Ponieważ wiał bardzo silny wiatr na jeziorze fale były ogromne – przekraczały pół metra. Dla kajaka jest to już fala mocno niebezpieczna. Musieliśmy przepłynąć całe jezioro aby dotrzeć do ujścia Gwdy. Na nasze szczęście fale mieliśmy lekko z prawej od dziobów. Wypłynęliśmy kawałek ale wiatr zaczął się wzmagać i falowanie stało się bardziej intensywne. Zaczynało robić się niebezpiecznie. Iskry zebrały jedną porządną falę, kajak Białego nie obciążony z przodu uniósł się niebezpiecznie na fali i na ułamek sekundy zawisł odkrywając do 1/3 długości część dziobową, a Olki mało się nie wywrócili przy trzcinach. Postanowiliśmy dobić do brzegu i pomyśleć co robić dalej. Do przepłynięcia przez jezioro zostało nam jakieś 2,5 km. Na plaży spotkaliśmy bardzo sympatycznego turystę, który spędzał urlop na pobliskim polu. Zaproponował, że za drobną opłatą przewiezie nam kajaki do Starego Wierzchowa. Opowiadał też, że przez ostatnie dni fale były jeszcze większe i spływ przed nami też się przewoził. Szkoda nam było czasu, a to rozwiązanie było rozsądne. Wtedy też zobaczyliśmy Uli i Torstena, którzy dogonili nas, jednak postanowili nie poddać się i popłynęli przez wzburzone fale. Zrobiliśmy przewózkę i po dwóch godzinach wodowaliśmy kajaki. Przeżyliśmy też atak stada krów. Wodowaliśmy kajaki tuż przy moście i miejsce to okazało się także wodopojem dla krów sprowadzanych z pola. Część z nas siedziała już w kajakach i czekała na pozostałych maruderów. Nagle z drogi ku nam ruszyło stado krów. Krowy dość energicznie i na pamięć biegły w naszym kierunku – wyglądało to groźnie i spowodowało lekkie zamieszanie. Krowy dopiero na kilka metrów przed brzegiem dokonały manewru hamowania i nieco zdziwione naszą obecnością zaczęły ostrożniej podchodzić do brzegu. Ci co mogli odpłynęli, oczywiście Biały spokojny jak samica słonia, bez paniki dopakował kajak i bez pośpiechu po chwili odbił od brzegu – wszak on coś o tym wie – życie się z nim nie pieści. Ruszyliśmy - rzeka na tym odcinku jest dość szeroka i płynie się przyjemnie przez las – trafiają się przeszkody w wodzie typu powalone drzewa i wystające konary ale nie są one zbyt uciążliwe. Dołączyli także do nas Uli i Torsten, których udało nam się przewózką wyprzedzić – pewnie się trochę zdziwiliście widząc nas przed sobą. Wypogodziło się – to było popołudnie kiedy aura wreszcie dała nam trochę odpocząć.
Wypłynęliśmy na urocze jeziorko Smolęsko, nad którym postanowiliśmy się zatrzymać (choć w planach było nocowanie na jeziorze Spore) – najładniejsze miejsce na, którym udało nam się nocować. To był dobra decyzja. Pole biwakowe jest położone na lewym brzegu tuz obok ujścia Gwdy. Uli i Torsten zatrzymali się wtedy pierwszy raz razem z nami. Ogólna kąpiel w blasku zachodzącego słońca, obiadek i przygotowania do ogniska zapoznawczo-rozrywkowego. Na tym biwaku bowiem zintegrowaliśmy się z Uli i Torstenem.
A potem już tylko browar, wino, gitary, śpiew i pełna integracja.
Jezioro Smolęsko – Jezioro Wielimie.
Wstaliśmy rano – niektórzy co jest zupełnie uzasadnione z trudem. Ranek okazał się być całkiem ładny, choć bez błękitnego nieba, to z ciepłym i z przezierającym słoneczkiem. Śniadanko, pakowanko i seria wspólnych zdjęć.
Na wszelki wypadek, gdybyśmy się już na szlaku nie spotkali wymieniliśmy z Uli i Torstenem adresy e-mailowe. No i w drogę. Gwda na tym odcinku płynie gównie przez las, jest podobnie jak na odcinku wcześniejszym. Odcinek bardzo ładny. Po drodze znajduje się most – właściwie mała tama z niewielkim jazem – plastikiem można zaryzykować przepłynięcie – składaki radzę raczej przeprowadzić. Dopłynęliśmy do wsi Spore gdzie zrobiliśmy zakupy. Jak to bywa za wioskami w wodzie jest trochę śmieci – lepiej nie wchodzić do wody bez obuwia. Sklep jest niedaleko mostu – dość dobrze zaopatrzony. Po chwili płynięcia za wsią są pozostałości po starym młynie jaz i mnóstwo kamieni w wodzie. Przenoska lewym brzegiem 50 metrów. Wyciąganie kajaków z wody uciążliwe ze względu na stromy brzeg, wodowanie dogodne. Przy odpływaniu trzeba uważać w wodzie znajdują się kamienie. Dalej rzeka płynie przez las i spotykamy po wodzie tradycyjne przeszkody. Po drodze wysiadaliśmy parę razy z kajaka aby przecisnąć się pod drzewami albo przerzucić kajaki. Parokrotnie też rąbaliśmy sobie przejścia – toporek na Gwdzie jest obowiązkowy. Torsten używał też od czasu do czasu swojej genialnej składanej piły.
Najgorszy odcinek tego dnia zaczął się tuż przed jeziorem Wielimie. Rzekę porasta tzw. wietnamka czyli małe drzewka w wodzie o bardzo bujnych gałęziach uniemożliwiające przepłynięcie. Gałęzie haczą o wszystko – na szczęście prąd rzeki nie jest tu silny i można manewrować kajakiem – na Drawie taki odcinek znajduje się przed jeziorem Lubie. Dodatkowo było tam dość głęboko. Mrówczą pracę wykonali Uli i Torsten, płynąc przodem wycinali piłką drogę przez krzaki. Oczywiście nie obyło się bez scen – Biały Titanic’em zablokował się pomiędzy drzewami i walczył pół godziny zanim zdołał się uwolnić. Przy tym leciały “kurwy”, “chuje” itp., szkoda, że nie było magnetofonu – konkurs na najgorsze przekleństwo Biały by wygrał. Z trudem przebiliśmy się przez wietnamkę i wypłynęliśmy na jezioro Wielimie – największe na szlaku Gwdy. Wielimie jest dość płytkie i od strony wpływu Gwdy zarasta. Woda ma charakterystyczny zielony kolor, który później już towarzyszy rzece do końca szlaku czyniąc płynięcie uciążliwym ze względu na brak możliwości obserwacji dna i przeszkód pod powierzchnią. Dało nam się to niejednokrotnie we znaki. Wielimie w przeważającej większości brzegi ma porośnięte trzciną – mało przyjazne.
Po wpłynięciu na jezioro pogoda nagle się zmieniła i ostatni kawałek tego dnia płynęliśmy przy pięknie świecącym zachodzącym słońcu.
Po lewej stronie widać z daleka duży ośrodek wypoczynkowy i jakieś pola biwakowe, jednak tam nie popłynęliśmy – chcieliśmy znaleźć coś bardziej intymnego. W końcu po długich poszukiwaniach Iskry znalazły miejsce na południowym brzegu niedaleko ujścia Gwdy. To teren prywatny ale nie gonią kajakarzy – tak powiedzieli turyści rozbici nieopodal. Rozbiliśmy obóz. Tego wieczoru mieliśmy trochę kłopotu z rozpaleniem ogniska ale dzięki determinacji Iskry ogień w końcu zapłonął wesoło. Wieczór był dość wilgotny po zmroku teren wokół był przykryty lekką, tajemniczą mgiełką.
Jezioro Wielimie – Elektrownia w Klepaczu
Dzień wstał w miarę pogodny. Czekał nas odcinek dość ciekawy i nieuciążliwy bo bez przenosek. Tego dnia nawet niektórzy wysmarowali się olejkami do opalania – Wypłynęliśmy na jezioro obserwując prawy brzeg w poszukiwaniu ujścia Gwdy. Wypływ znalazł Biały. A jak ? - płynął najbliżej prawego brzegu w pewnym momencie zaczęły się betonowe umocnienia, które wskazywały gdzie uchodzi rzeka z jeziora. Ale Biały chyba nie zauważył wypływu bo wrzasnął do faceta łowiącego ryby na owych umocnieniach – “Eeee gdzie tu jest ujście rzeki ?” Facet się zaśmiał i zrobił tylko gest ręką. No cóż Biały – czas zacząć nosić okulary. Do Gwdy Wielkiej rzeka jest uregulowana i płynie szeroko. W Gwdzie Wielkiej tuż przed mostem na prawym brzegu jest sklep i bar – o który oczywiście zahaczyliśmy wypijając po browcu. Niestety pogoda zaczęła się psuć i zaczął padać deszcz. Poczekaliśmy aż trochę przestanie i rzuciliśmy się do kajaków żeby szybko ruszyć dalej. Zaraz za wsią rzeka ma nieco silniejszy nurt, otoczenie stanowią łąki i las, potem już tylko las. Za Gwdą Wielką oczom naszym ukazał się niecodzienny widok, jak mieszają się 2 typy wody – krystalicznie czysta woda I klasy czystości Dołgi z mulistą Gwdą II klasy. Początkowo płynęły te wody obok siebie, po czym zaczęły się przenikać i za chwilę nurt Gwdy zapanował nad nurtem Dołgi narzucając jej swój kolor i konsystencję.
Na trasie spotkaliśmy mnóstwo gałęzi i drzew w wodzie, raz po raz wpadając na nie gdyż woda była bardzo mętna i większości przeszkód po prostu nie było widać. Dzień ten był dla nas chyba najcięższy – nie z powodu zmęczenia fizycznego ale z powodu deszczu. Od wypłynięcia z Gwdy Wielkiej padał przelotny drobny deszczyk na przemian ze słońcem – pogoda wyraźnie drażniła się z nami. W końcu coś pękło i lunął deszcz. Tradycyjnie schroniliśmy się pod drzewami w nadziei, że zaraz przestanie padać – naciągnęliśmy fartuchy i czekaliśmy ale deszcz wcale nie zamierzał odpuścić. Po około 45 minutach, kiedy poczuliśmy wodę pod tyłkami, która zaczęła już spływać po ubraniach do środka kajaka postanowiliśmy płynąć. Byliśmy mokrzy ale nadal daleko od celu – upragnionego biwaku w Klepaczu. Płynęliśmy tak szybko jak się dało, jeden zakręt drugi, trzeci ..... . Pod drodze rzeka robi mały dowcip, rozwidla się nurt, tnie na wprost i zakręca w lewo, w prawo skręca pierwotne koryto. Iskry przepłynęli na wprost tak jak nurt – Cypisy też próbowały niestety ich kajak ugrzązł na mieliźnie – Pax Iskrów był nieco płycej zanurzony. W strugach deszczu mozolne wypchnęli kajak z powrotem na głębszą wodę i popłynęli w prawo – starym korytem. Nie długo jednak zatrzymali się z znowu. Co tym razem – przecież jest głęboko – wyraźnie stanęli na jakimś niewidocznym pniu. Wszystko przez tą cholerną mętną wodę, w której nic nie widać i ten deszcz, który ciągle kapie. Balastując udało im się zsunąć z przeszkody. Okazało się, że to pozostałości po jakimś tajemniczym pomoście. Popłynęli dalej ostrzegając resztę gromkimi okrzykami co by uważali na skur.... syńskie resztki pomostu po lewej. Chwilę później wszyscy zatrzymali się przy stercie zwalonych drzew. I wszystko byłoby w porządku bo najgorsze co może być to nudna rzeka ale ten pieprzony deszcz wtedy już przegiął. Iskra i Torsten, jako że płynęli pierwsi stanęli na gałęziach obniżając je trochę i przepychali wszystkich na drugą stronę. Teren wokoło powili zaczął się zmieniać. Brzegi stały się wyższe i piaszczyste jakby usypane przez człowieka – oznaczało to, że najprawdopodobniej już niedaleko znajduje się elektrownia i wyczekiwany biwak. Wypłynęliśmy zza zakrętu i ....... tak, to ta.... elektrownia – teraz szybko na biwak. Zbliżając się zauważyliśmy postać kręcącą się przy niewielkim budynku u szczytu tamy. Za chwilę usłyszeliśmy głośne ale niewyraźne wołanie. Podpłynęliśmy bliżej – to stróż pilnujący elektrowni nawoływał abyśmy dobijali do brzegu. Po chwili Iskra, Cypis i Szuja byli już na brzegu, Ania, Gosia i Monika zostały w kajakach, zmarznięte i przemoczone czekały na dalszy plan. Za chwilę dobił Biały na Titaniq i Uli z Torstenem. Pan stróż miał jeszcze kompankę i kompana ukrytych w drewniano-foliowej budzie po drugiej stronie wału do którego przybiliśmy. Jak się okazało wszyscy byli pijani. Oczom naszym ukazał się tragiczny widok. Teren wokoło mocno zaniedbany, widać że niedawno prowadzono tam jakieś roboty ziemne – piach jeszcze nie zdążył porosnąć trawą. Z taczki postawionej niedaleko nas wychudły pies wyjadał jakieś nędzne resztki, do tego cała nawalona trójka miejscowych bełkocząca coś o jakimś terenie prywatnym, 5 złotych od namiotu za rozbicie na tym całym syfie, a do tego ani kawałka zaznaczonego na mapie MIEJSCA DO BIWAKOWANIA. Przy tej okazji chciałem po raz kolejny pogratulować twórcom mapy świetnego poczucia humoru – nam było trochę mniej do śmiechu. Na szczęście akurat zelżał trochę deszcz. Iskra i Szuja przeszli się na widoczną nieopodal polankę aby sprawdzić czy nadaje się do rozbicia namiotów – nadawała się wyśmienicie. Pozostał jeszcze jeden problem – jak wyciągnąć kajaki po bardzo stromym brzegu i głębi zaczynającej się nieomal tuż przy nim. Jak się potem okazało było to bardzo charakterystyczne dla całego szlaku Gwdy – przy elektrowniach nie ma żadnych udogodnień do przenosek dla kajakowiczów ale za to przy niektórych właściciele zadbali o to aby trawka na ich terenie była przystrzyżona jak na polach golfowych i by stały debilne tablice zabraniające poruszania się po wałach i przepływania sprzętem pływającym (niby co, mamy przefruwać nad elektrowniami?!). Oto po płotach kolejny absurd na szlaku Gwdy. Byłbym niesprawiedliwy dla Klepacza nie dodając, że tu chociaż zrobiono dogodne zejście do wodowania po drugiej stronie tamy. Determinacja czyni cuda – jako udało nam się wtaszczyć kajaki na brzeg, potem jeszcze szybkie rozbicie namiotów, przenoszenie kajaków na polanę i chwila wytchnienia. Deszcz przestał padać dając trochę wyschnąć przemoczonym kurtkom i polarom. Uli i Torsten tego wieczoru zadziwili wszystkich i dodali energii. Zaraz po przybiciu ruszyli po drewno i po godzinie przynieśli całą jego furę poprzycinaną jak do kominka. “Porządek musi być! [czyt. Ordnung must sein]” – kochamy was za to. Nasz mały explorer Biały – pseudo “czarnuch” dokonał pod wieczór zaskakującego odkrycia – pod drzewem niedaleko naszych namiotów leżała mina!! Omijaliśmy to miejsce z daleka mając wizję, że jakaś beztroska ropucha skacząc wesoło przez las spowoduje małe bum. A była to mina czołgowa, nie atrapa, co sprawdzili po oznakowaniu nasi weterani saperskich oddziałów: Olek i Biały. Potem rozpaliliśmy ognisko i było wesoło. Padł kolejny tekst spływu – autor Biały. Biały chciał się popisać znajomością języka niemieckiego i wybełkotał coś co miało (po niemiecku) oznaczać nazwę jakieś akcji z II Wojny Światowej - w tłumaczeniu “Orzeł wylądował”. Mówiąc [igel gelandet] stworzył mieszankę [igel] – orzeł oraz [gelandet] – wylądował. Tekst ten wywołał uśmiech na twarzy Uli i Torstena, gdyż to co w rzeczywistości powiedział Biały oznaczało “Jeż wylądował” – gra podobnych słów, gdyż Igl to po niemiecku jeż!. Do końca spływu pytaliśmy Białego czy sprawdzał czy wylądował jeż. Ognisko trwało jeszcze bardzo długo tego wieczoru.
Klepacz – Domyśl
Następnego dnia przywitało nas słońce – jakby pogoda chciała na wynagrodzić wcześniejszą ulewę. Poranny scenariusz właściwe ten sam gdyby nie fakt że pojawiła się niezadowolona właścicielka terenu na którym rozbiliśmy namioty – ten teren też okazał się prywatny. Szuja i Cypis z właściwą dla siebie dyplomacją załatwili jednak z Panią ten problem - są magiczne słowa, które czynią cuda. Czekała nas jeszcze najtrudniejsza operacja – wodowanie kajaków. Przenosiliśmy kajaki z lewego brzegu przed elektrownią po wąskiej kładce nad zastawką, potem zakręcaliśmy pod dachem elektrowni pod kątem 60 stopni przechodząc na prawy brzeg i wodowaliśmy po drugiej stronie za elektrownią.
Na szczęście nikt nie czuł się osłabiony i przenoska poszła sprawnie. Na odcinku do Lubnicy Gwda płynie przez las, prąd jest dość wartki, nie brakuje też przeszkód w postaci zwalonych drzew. Musieliśmy kilkakrotnie wyskakiwać z kajaków aby przepchnąć je nad zwałką drzew.
Niestety nie obyło się bez “strat” – dwie osy użądliły Torstena – na szczęście nie był uczulony ale na wszelki wypadek na następnym postoju na przenosce pobrał wapno. Rzeka na tym odcinku ma dość wartki nurt i jest trochę przeszkód w wodzie w postaci drzew leżących w poprzek rzeki i wystających z wody gałęzi. Płynąc składakami musieliśmy zachować ostrożność. Po około półtora kilometra napotkaliśmy zaznaczoną na mapie przenoskę (oczywiście przenoska była zaznaczona nie w tym miejscu gdzie znajdowała się w rzeczywistości, ale dla tej mapy takie pomyłki to norma). Właściwie przenoska to jaz pod mostem, zastanawialiśmy się czy nie spróbować przepuścić pod nim kajaków ale prąd w tym miejscu był dość silny i obawialiśmy się, że w przypadku gdyby coś poszło źle składak takiej konfrontacji mógłby nie przetrwać. Zatem kajaki w garść i znana nam zabawa rozpoczęła się. Z pomocą przyszedł nam wózek Uli i Torstena. Przenoska 30 metrów lewą stroną.
Zaraz za jazem tworzy się małe jeziorko z prądem wstecznym, tam zwodowaliśmy sprzęt. Trzeba uważać przy wypływaniu z owego jeziorka ponieważ z jednej strony czai się mielizna z drugiej jakieś kołki pod wodą. Za przenoską rozpoczął się jeden z ładniejszych fragmentów rzeki o szybkim nurcie i tradycyjnych przeszkodach w wodzie. W pewnym momencie rzeka rozdzieliła się na dwie części, lewe koryto, którym kawałek popłynęli Szuje ma właściwie niewielki nurt i mnóstwo zwalonych drzew. Prawa odnoga ma znacznie szybszy nurt i zdecydowanie tamtędy zalecam płynąć. Po kilkuset metrach oba koryta łączą się i można zobaczyć co jest przyczyną powstania tej prawej odnogi. Na końcu lewego koryta leżą betonowo-kamienne pozostałości po jazie albo tamie i woda z trudem tamtędy się przeciska. Na wysokości wsi Lubnica w wodzie jest sporo przeszkód w postaci wietnamkowatych drzewek i drewnianych pozostałości po gospodarstwach rolnych.
W Lubnicy szybko przerzuciliśmy kajaki przez tamę przy elektrowni. Tam też Torsten odłączył się od nas aby pojechać po samochód pozostawiony na początku szlaku Gwdy – niestety Uli i Torsten tego wieczoru wracali już do domu. Uli została sama w kajaku ale pod naszą czujną opieką. Gwda od Lubnicy do Domyśla płynie bardzo leniwie i szeroko, a krajobraz jest wyjątkowy. Mieliśmy wrażenie, że przepływamy przez bagienne tereny puszczy Kanadyjskich. Po obu stronach widać było wysokie, zalane u podstawy obumarłe i żywe drzewa, które tworzyły niesamowitą atmosferę. Pomiędzy drzewami rosły kępy sitowia i innej roślinności wodnej, brakowało tylko krokodyli. Dopłynęliśmy do Domyśla. Muszę tu pochwalić właścicieli terenu przy elektrowni – przenoska była świetnie oznaczona, mały pomost pozwalał bez problemu wyciągnąć kajaki z wody, które wodowaliśmy zaraz obok na kanale, do którego zejście też było świetnie przygotowane. Elektrownia w Domyślu wygrała – inni właściciele elektrowni powinni się od nich uczyć. Nie było też żadnych deblinych tablic zakazujących wpływania sprzętem pływającym. Oczywiście plan kajakowy znowu się myli sugerując przenoskę 30 m po prawej. Jeśli ktoś nie decyduje się na nocleg, przenosi kajaki z lewej nie więcej niż 10 m. do kanału.
W Domyślu zostaliśmy na noc, jest tam miłe pole biwakowe z dwoma stołami i skromną wiatą nie zaznaczone na mapie spływowej (znowu brawa dla autorów mapy!). Niestety pole jest nieco oddalone od rzeki, a dokładnie wejście na pole, gdyż jego płot właściwie graniczy z kanałem. Musieliśmy zwodować kajaki na kanał i podpłynąć do mostku i tam ponownie wyciągnąć je na brzeg. Potem przewieźliśmy je drogą niemieckim wózkiem jakieś 60 metrów do wejścia na pole. Uli zaraz po wyniesieniu rzeczy na pole rozpoczęła smutną dla każdego kajakarza czynność rozkładania kajaka. Smutną dlatego, że to oznacza definitywny koniec spływu. Niedługo potem przyjechał Torsten samochodem. Żegnaliśmy się z żalem, kilka dni wystarczyło abyśmy polubili się i zżyli. Torsten obiecał, że wróci i dołączy do nas za dwa dni. Umówiliśmy się w stanicy harcerskiej nad jeziorem Podgaje (Zalew Grudniański). Wieczorem rozpaliliśmy ognisko, słynne z resztą ognisko bo Olek wówczas zdobył miano “firemana roku” jak go określił nasz gawędziarz Biały.
Olek dorzucał do ognia z ogromnym zapałem i poświęceniem, tego wieczoru mieliśmy największe i najkrótsze ognisko na całym Pomorzu – mogę się założyć.
Domyśl – Jezioro Podgaje albo jak kto woli Zalew Grudniański.
Kajaki zwodowaliśmy na kanale. Pogoda tego dnia była znośna, nie padało ale słońca też nie było widać. Rzeka do elektrowni w Łomczewku gdzie jest przenoska płynie szeroko, krajobraz przypomina widok z dnia poprzedniego, rozlewisko z podtopionymi drzewami na brzegach. Przy elektrowni czekała nas dość uciążliwa przenoska lewą stroną – nie ma tam dogodnego miejsca zarówno do wyciągania kajaków jak i do ich wodowania.
Natomiast po prawej stronie właściciel urządził sobie ogród saski, trawka, kwiatki itp. a pozostałą infrastrukturę ma głęboko w dupie. Za elektrownią rzeka płynie spokojnie, przeszkód w wodzie jest niewiele. Po drodze zatrzymaliśmy się w Lędyczku na zakupy. Zajrzeliśmy też do miejscowej piekarni i zaopatrzyliśmy się świeże pieczywo. Ten postój na pewno Ania zapamięta najdłużej, bowiem przy wsiadaniu do kajaka nieszczęśliwie uderzyła głową w przęsło mostu, pod którym “zaparkowaliśmy”. Uderzenie było silne, aż zadudniło, ale na szczęście skończyło się tylko na guzie. Iskra zaraz otoczył Anię fachową opieką i po paru chwilach już płynęliśmy dalej. Za Lędyczkiem Gwda jest szeroka jak autostrada i po 3 kilometrach rozpoczyna się urokliwe Jezioro Podgaje. Już z daleka zobaczyliśmy na końcu jeziora wały i zastawki należące do infrastruktury elektrowni w Podgajach. Wylądowaliśmy na prawym brzegu na końcu jeziora na polu biwakowym przy stanicy Harcerskiej. Jak się potem okazała można dogadać się z kwatermistrzem stanicy i rozbić się głębiej w lesie w nieco ładniejszym miejscu także blisko wody.
W Podgajach mieliśmy także zaplanowany dzień wolny. Miejsce dość dobre na przerwę, na miejscu są bowiem skromne prysznice (ciepła woda), bieżąca woda i oddalony o 40 minut 24 godzinny sklep w Podgajach. Uff.... wreszcie mogliśmy trochę odpocząć, każdy znalazł sobie jakieś zajęcie, spacery, naprawa uszkodzonych elementów kajaka, wizyta w sklepie i w barze. Wszyscy też oczekiwaliśmy na Torstena, zrobiliśmy nawet małe zakłady o to czy dojedzie. O ile pamiętam 3 głosy były pesymistyczne, jeden się wstrzymał, a 5 było optymistycznych. I wygrali ci co uwierzyli w Torstena. Tak, dotarł, co prawda spodziewaliśmy się go z zupełnie innej strony ale to nie ważne, był już z powrotem z nami. Torsten przywiózł ze sobą swój jednoosobowy kajak składany – pierwszy raz widzieliśmy takie cudo. Tego dnia zrobiliśmy mały rekonesans po terenie gdyż chcieliśmy mieć pewność którędy można płynąć dalej. Jak się okazało stare koryto jest właściwie nie spławne, mnóstwo drzew zwalonych do wody i mielizny. Jedyna droga to przenoska na kanał prowadzący do elektrowni i potem dość uciążliwa przenoska za elektrownię. Właściwie można byłoby uniknąć tej pierwszej przenoski gdyby ktoś kto instalował zastawkę pomyślał o tym żeby można było ją podnieść na wysokość przepłynięcia kajakiem. Normalnie zastawka jest podniesiona, tak że woda przepływa swobodnie, brzeg zastawki jest jakieś 30 cm nad wodą i nie można zastawki podnieść wyżej. Wystarczyło by kolejne 30 cm i kajak można by swobodnie pod nią przepuścić. Ale oczywiście jest to poza granicą poznania i zrozumienia niektórych ludzi. Wieczorem oczywiście zorganizowaliśmy ognisko powitalne, piwko, kiełbaski, gitary i śpiew. Zebraliśmy potem męską ekipę, która miała sprawdzić czy ową fatalną zastawkę można podnieść wyżej. Nie wiedzieć czemu pomysł ten nie spodobał się kobietom, które jak to określa gawędziarz Biały zaczęły się naprężać nie wiadomo po co i robić sceny. Olek zebrał nawet publiczną awanturę od Magdy, która wybiegła w skarpetkach z namiotu aby zabronić mu eskapady, a Monika w ogóle nie puściła Szuji. Pozostawiam to bez komentarza chociaż chciało by się to jakoś skomentować. Zwiad w składzie Olek, Biały, Cypis i asekurujący Szuja, który jakimś cudem przekonał żonę, odkrył, że zastawka jest nie do ruszenia. Jedyny pomysł na jaki wpadliśmy – oprócz oczywiście wysadzenia całej zastawki petardami, które woził ze sobą Biały – to wycięcie piłą mechaniczną w drewnianej zastawce dziury tylko na kajak. Na szczęście nie mieliśmy piły. Pewnie jakby była nasze przezorne dziewczyny schowały by ją. No cóż, jak nie tym to innym razem.
Jezioro Podgaje-Jastrowie
Następny dzień był bardzo pochmurny ale nie padało, przynajmniej na początku. Zwodowaliśmy kajaki już na kanale, załatwiając w ten sposób problem pierwszej przenoski. Rzeczy wrzuciliśmy niedbale do środka. Dziewczyny przeszły drogą do drugiej przenoski, a panowie zasiedli w kajakach na stercie rzeczy i przepłynęli jakiś kilometr do elektrowni.
Tam wynieśliśmy kajaki na brzeg i przewieźliśmy je na wózku prawym brzegiem za elektrownię. Na koniec czekało nas jeszcze karkołomne znoszenie kajaków wąską ścieżką w dół po skarpie. Miejsce do wodowanie jest fatalne ale nie mieliśmy wyboru, w dużym ścisku spakowaliśmy dobytek i po godzinie wszyscy byli już na wodzie. Gwda do Jastrowia płynie bardzo szeroko, nurt jest prawie niewidoczny. Jezioro zalewowe jest malownicze ale kiedy płynie się w brzydkiej aurze wydaje się bardzo długie i nudne.
Gdy dopływaliśmy do tamy zaczął padać drobny wkurzający deszcz, który bardzo mocno utrudniał wyciąganie i przenoszenie kajaków. Ta przenoska dobiła najtwardszych, nawet Biały wieczorem wyznał, że na tej przenosce mocno poczuł uciążliwość Gwdy. Kajaki przenosiliśmy lewą stroną, najpierw na wał, a potem wzdłuż płotu wąską ścieżką. Na szczęście pole biwakowe, które było naszym celem leżało niedaleko, bo po przeciwnej stronie brzegu rzeki z którego wodowaliśmy kajaki i w kilkanaście minut później wszyscy siedzieliśmy już w namiotach i suchych rzeczach. Nie mniej jednak byliśmy świadkami kolejnego bezsensu na szlaku. Przenoskę należy robić po lewej stronie elektrowni, po czym pakować kajaki do wody by przepłynąć zaledwie na drugi brzeg rzeki! Nie wspomnę już o kolejnym błędzie autorów mapy, wskazujących miejsce biwaku przed przenoską na jeziorze.
Deszcz przestał padać i mogliśmy zrobić obiad – niezbyt wyszukaną potrawę ale skutecznie wypełniającą pustkę w żołądku. Ania, Iskra i Torsten poszli do Jastrowia aby nawiedzić tamtejsze sklepy i knajpy, a my dokonaliśmy ciekawego odkrycia. Biały poszedł nad wodę myć naczynia po obiedzie, a Cypis zaczął kręcić się z aparatem fotograficznym po polu. Podszedł do wody żeby zrobić zdjęcie Białemu przy pracy i nagle usłyszał z trzcin gromkie “kurwa - menażki !!!” To krzyczał Biały. Cypis zobaczył jak dwie menażki unoszą się w wodzie tuż przy brzegu obok nóg Białego. O co chodzi zapytał? Biały zaczął wyjaśniać: przyszedł nad rzekę, położył menażki na brzegu i zaczął myć jedną z nich. Chwilę później menażki już pływały, a końcówki jego butów były w wodzie. Co było grane? Okazało się, że w rzece przybywa wody, a wahania są dość duże. Jak dobijaliśmy do brzegu elektrownia nie pracowała i był bardzo niski poziom wody. Potem uruchomiono elektrownię zwiększono mocno przepływ wody i poziom zaczął się szybko podnosić. Oto cała tajemnica. Następne pół godziny spędziliśmy siedząc nad wodą, pijąc kawę i obserwując jak szybko podnosi się woda w rzece.
Wieczorem rozpaliliśmy ognisko, jednak nie chciało się palić drewno było bardzo mokre. Szuja i Olek próbowali podniecić ogień machając siedziskami do kajaków jak miechami ale pomagało to tylko na krótką chwilę. Zaczął znowu padać deszcz i po kilku chwilach wszyscy schowali się do namiotów. Deszcz padał przez całą noc.
Jastrowie-Ptusza
Rano powitał nas oczywiście deszcz, który odebrał wszystkim ochotę na cokolwiek. Po śniadaniu w deszczu postanowiliśmy poczekać na dalszy rozwój wypadków pozostając w podgrupach w namiotach. Odcinek, który mieliśmy przepłynąć był bardzo prosty i bez przenosek zatem szkoda byłoby z niego zrezygnować. Ale deszcz nas nie odpuszczał i napierał bez wytchnienia. W końcu Iskra postanowił zebrać wszystkich do kupy i wrzasną, że na trzy-czte-ry wszyscy wyskakują z namiotów i pakują kajaki. Iskra krzyknął i jak na komendę deszcz przestał padać. Uśmiech pojawił się na naszych ustach, a w serca wkroczyła nowa nadzieja. Spakowaliśmy się tak szybko jak to było możliwe i wypłynęliśmy. To był rekord, od komendy do ostatniego-na-wodzie 45 minut!!!
Ten fragment szlaku jest bardzo malowniczy, po drodze minęliśmy najpierw kolejowy most-pomnik – zniszczony podczas II Wojny Światowej ale nie rozebrany.
Most zwisa przechylony, przepływając pod nim ma się wrażenie, że zaraz spadnie na głowę. Potem po prawej stronie rzeki jest malownicza wyspa, na niej widzieliśmy bobra. Powoli rzeka zmienia się zalew o zalesionych brzegach z kilkoma dogodnymi miejscami do rozbicia namiotów. Dopłynęliśmy do elektrowni. Pierwotnie mieliśmy rozbić obóz przy stanicy harcerskiej ze względu na dostęp do wynalazków cywilizacji ciepła woda itp., niestety okazało się ze stanica jest nieco w głębi lądu i noszenie kajaków tak daleko byłoby uciążliwe. Postanowiliśmy zrobić przenoskę i poszukać jakiegoś miejsca poniżej elektrowni. Zwykle bywa tak, że deszcz pojawia się w najmniej odpowiedniej chwili – tak było i wówczas. Kajaki przenosiliśmy w deszczu. Dziewczyny w tym czasie poszły do sklepu i przyniosły pocieszającą nowinę – zaraz za zakrętem było pole i sporo miejsca na nasze namioty. Przepłynęliśmy szybko i równie błyskawicznie rozbiliśmy obóz. Wszyscy byli już bardzo zmęczeni przenoskami i tym dokuczliwym deszczem. Obiad każdy robił w namiocie bo pilnowanie makaronu w deszczu nikogo nie bawiło. Zostały nam jeszcze dwa dni płynięcia i to dość ciekawym odcinkiem rzeki. Zmęczenie psychiczne wzięło jednak górę – aura z nami wygrała. Postanowiliśmy przerwać spływ i wrócić do domu, zadzwoniliśmy po nasz niezawodny transport w postaci Lublina III – pozdrowienia dla kierowcy – i umówiliśmy się na dzień następny. Nie była to prosta decyzja, było nam bardzo szkoda musimy zakończyć naszą przygodę wcześniej. Deszcz padał przez cały wieczór i noc. Namiot Szujów zaczął nawet niebezpiecznie przemakać. Tej nocy Szuja z Cypisem podjęli decyzję: “my tu jeszcze wrócimy i skończymy co nam pozostało”!!!
Rano dziewczyny poszły do sklepu po świeże bułki, humory były nieco lepsze ale deszcz kropił cały czas. Po śniadaniu pakowanie – mokre powłoki, mokre drewniane elementy, mokre namioty, każdy z nas zastanawiał się jak to wszystko wysuszyć – nie wysuszony namiot czy kajak gnije bardzo szybko? Byliśmy gotowi – oprócz Białego, który jak zwykle swoim tempem, spokojnie i bez nerwów pakował swoje graty. Szuja poszedł w umówione z kierowcą miejsce i po kilkunastu minutach zajechał upragniony zielony Lublin. Pierwsza część ekipy jadąca do Piły na pociąg, a potem do Szczecina (Madzia, Monika, Olek i Szuja) i Berlina (Torsten), pakowała się do samochodu. Potem krótkie pożegnanie w ciągle padającym deszczu i obietnice, że jeszcze tu wrócimy żeby dokończyć Gwdę. Pozostaliśmy w piątkę (Ania, Gosia, Biały Iskra i Cypis). Z godzinę Lublin przyjechał i po nas. Szybko załadowaliśmy do środka sprzęt i w drogę. Ze łzami w oczach pożegnaliśmy rzekę no cóż nie zawsze wszystko jest tak jakbyśmy tego chcieli. Padający co raz mocnej deszcz utwierdzał nas w przekonaniu, że podjęliśmy jednak dobrą decyzję. Mimo wszystko spływ ten przejdzie do historii udanych wypadów dzięki Uli i Torstenowi, którzy dołączyli do nas, tekstom spływu czyli “uspokój się Szuja”, “nie rób scen”, jeżowi który wylądował i “wsiadaj tylko się nie wypierdol bo nam wstyd przyniesiesz”. Ten spływ pkazał nam, że na spływie “twardym trzeba być, nie miętkim” oraz “życie się z nami nie pieści”!
Po 3 tygodniach powróciliśmy na Gwdę i zapraszamy do opisu
Co dalej?